Połowę swoich dzieci urodziła w domu, zanim przyjechała karetka. Wszystkie są zdrowe i piękne. Grażyna Życińska z Buczka w Borach Tucholskich, matka szesnaściorga dzieci wychodzi z uśmiechem przed dom. Zanim zaprosi na mocną, czarną kawę, chce pokazać ogródek.
– Lubię coś zrobić własnymi rękami – mówi z błyskiem w oku, prezentując „wyroby” ze starych opon. Pomalowane na srebrzyste kolory tworzą koliste „donice” na kwiaty. Za ogródkiem ze starannie wypielonym warzywnikiem jest graciarnia Grażyny. – Zbieram starocie. Dostaję je od sąsiadów, ze strychów. Czasami trafiają się niezłe cacka, na przykład stare żelazko z duszą – opowiada kobieta.
Choć ruchy ma niespieszne, jej podzielność uwagi rzuca się w oczy od razu. W jednej chwili pokazuje mi stary dzbanuszek, podnosi kurze pióro z ziemi i przytula na moment wnuka. – Fajna pani przyjechała, co? – mówi do malca z uśmiechem, a zawstydzony kilkulatek odbiega, by po chwili wrócić z naprędce zebranymi stokrotkami; dla babci i… pani.
Czas na kawę
– Przez nasz dom przewinęło się już kilku dziennikarzy. Przyjeżdżacie i dopytujecie, jak to jest urodzić i wychowywać szesnaścioro dzieci. A one po prostu są i życie się toczy. Mogę się pochwalić, że jestem też babcią dziewięciorga wnucząt. Wszystkie kocham tak samo – tłumaczy moja bohaterka.
Wiesław, mąż Grażyny, zagląda do pokoju z papierosem w ustach. Po krótkim przywitaniu przysiada na chwilę na poprzecieranej sofce. Przysłuchuje się rozmowie. Niewiele dopowie. – Moja żona wszystko ogarnia. Trzyma w domu porządek – zauważa i wstaje, aby wyjść na podwórze. Tuż za nim wymykają się dorastający synowie, aby być w pobliżu, gdy tata do czegoś zawoła.
– Widzi pani, nie uczyłam ich tego, a każdy wie, co ma w domu do zrobienia. Córy zakrzątną mi się przy obiedzie, chłopcy pomogą ojcu. Starsze rodzeństwo zajmie się tymi młodszymi. Wspieramy się – uśmiecha się Grażyna i wyciąga albumy z fotografiami. – A teraz wymienię całą szesnastkę – proponuje i wypowiada imiona wszystkich swoich dzieci niemal jednym tchem: – Robert, Ariel, Natalia, Adrianna, Kamila, Adrian, Kinga, Damian, Alicja, Michał, Mateusz, Kamil, Dominika, Weronika, Dominik, Agatka.
Po dzieciach kolej na wnuki: Daniel, Nikola, Wiktoria, Zuzanna, Nadia, Kacper, Igor, Oliwia i Dorian.
– Trzej moi synowie i jedna córka mieszkają już na swoim. Ale dalej nam ciasno. Razem z nami mieszka jeszcze z piątką swoich dzieci najstarsza córka Natalia. Kiedy w jakimś artykule napisali, że stara się o mieszkanie w gminie, czytelnicy nie zostawili na niej suchej nitki. Że robi sobie dzieci jak matka, a potem dopiero o lokum dla nich myśli. To były dla niej bolesne słowa, ale ja się nimi nie przejmuję. Zawsze powtarzam, że co komu do tego, ile potomstwa w rodzinie. Dookoła tyle nieszczęśliwych związków z jednym dzieckiem. Ludzie się kłócą, rozwodzą. Ja z Wieśkiem jestem już 30 lat i też się kłócimy pokrzyknę na męża, na dzieci, toby mi się dzień rozsypał. Tyle jest do zrobienia. Dlatego nie przejmuję się gadaniem innych, bo swoje wiem i robię. Pilnuję swojej zagrody – tłumaczy.
Dziś na obiad u Życińskich kociołek grochówki. Gęstej, pachnącej, z pietruszką prosto z grządki. Nie ma jeszcze czwartej, więc w domu względnie cicho. Została drobnica Natalii, bo szkolne dzieci Grażyny i Wiesia jeszcze są na lekcjach. – Lubię ten moment w ciągu dnia, gdy obiad mam już zrobiony i mogę wziąć oddech przed powrotem dzieciaków ze szkoły – mówi matka. – Za chwilę zrobi się tu rejwach, że aż w głowie zatrzeszczy. Będą kręcili nosami, że grochowa, ale trudno, mięso jemy przeważnie w niedzielę – dodaje. Choć Życińscy podkreślają, że są nie z tych, co po ośrodkach po pomoc biegają, to nie da się ukryć, że potrzeby tak licznej rodziny są ogromne i na co dzień brakuje czasem lepszego jedzenia, butów, odzieży, słodyczy, środków czystości.
Do rozmowy włącza się głowa rodziny: – Najtrudniej jest w sierpniu, bo trzeba poszykować wyprawki do szkoły. Ogromnym wydatkiem są też kurtki, buty i bielizna dla dzieci. Słodycze, gadżety czy wyszukane zabawki to dobra, bez których można się obejść. Ważniejsze jest, aby zakupić opał na zimę i żeby nie zabrakło podstawowych produktów żywnościowych: kaszy, cukru, mąki, mięsa, chleba. Zdarza się, że ludzie ślą do nas paczki. Czasem trochę pieniędzy. A u nas nic się nie zmarnuje. Dzieci jest tyle, że każde ubranie będzie na któreś pasowało, a słodkości to żona wszystkim po równo wydziela. W naszym domu nie ma pijaństwa i wielu ludzi powtarza nam, że to wielkie błogosławieństwo. No, a jak miałoby być? Przecież ojciec jestem, a nie pijus. Pracować muszę.
– Co myślę, to powiem, więc mam i wrogów. Jak nie wiedzą, gdzie uderzyć, to mi liczbę dzieci wypominają. A ja wtedy ubieram je ładnie i idziemy na festyn, na dożynki. Nieraz sama coś zorganizuję. Lubię do ludzi wyjść, a nie żyć tylko domem. Codzienne życie jest najlepszym sprawdzianem, kto jakim jest człowiekiem. Wymądrzać się to i dziecko potrafi – mówi Grażyna.
Dzieci Życińskich, w większości już w podstawówce i gimnazjum, siedzą spokojnie w swoich pokojach. Rodzina od kilkunastu lat zamieszkuje budynek po starej szkole, którą wójt wynajął rodzicom. Nauczyły się już, że jak dorośli rozmawiają, to nie należy przeszkadzać, choć chętnie nasłuchują. W ich pomieszczeniach jest kolorowo i schludnie. Na ścianach postaci z bajek. Tylko zbutwiałe podłogi zapadają się pod stopami, bo w domu wilgoć od lat wyżera ściany.
– Co ja się już nachodziłam do gminy z prośbą o materiały na ocieplenie tej starej chałupy – nie ukrywa Grażyna.
Okna wymienili własnym sumptem. Co roku też odmalowują ściany, żeby liszaje wilgoci się nie rozprzestrzeniały. Ale to są doraźne środki, wystarczają na chwilę. Po każdej zimie w domu znów zalatuje stęchlizną, choć Życińscy nie szczędzą drewna na ogrzewanie.
– W ten dom i obejście wkładamy każdy z trudem odłożony grosz. To nasza przystań przecież, miejsce na ziemi. Ale czy wiele by trzeba, aby jacyś dobrzy ludzie przekazali nam materiały na ocieplenie? Rąk do pracy nam nie brakuje. Z robotą uporalibyśmy się sami – mówi bez ogródek Grażyna.
Przed moim wyjazdem dzieci Życińskich ożywiają się. Nabrały śmiałości i niektóre chcą coś powiedzieć od siebie. Najbardziej skora do rozmowy jest siedmioletnia Agatka. – Lubię swój domek i kocham mamusię – wyznaje. Starsze córki chwalą się społecznymi osiągnięciami matki. Że potrafi zorganizować ognisko we wsi, że przez wiele lat była szefową gospodyń wiejskich. Tylko chłopcy wolą spędzać czas na zewnątrz, wpadając do domu na chwilę, albo zamykają się w swoim pokoju i niewiele ich interesuje przyjazd dziennikarki.
– Wie pani, z rodziny wielodzietnej robi się jakąś sensację. To bywa denerwujące – mówi Grażyna. – A my nie uważamy się za wyjątkowych. Gdybym miała podsumować to nasze spotkanie, to powiem, że dzieci nie trzeba się bać, one są darem. Jednak niełatwo wychowywać je w dzisiejszych czasach. Mamy państwo prorodzinne? Dla kogo? Mieszkamy zaszyci w Borach Tucholskich i czujemy się szczęśliwi w otoczeniu pięknej przyrody. Ona nie szczędzi nam niczego. Ludzie są inni. A przecież wszyscy jesteśmy jedną wielką rodziną – dodaje matka szesnaściorga dzieci.