Od kiedy „odkryto dzieciństwo”, młodzi ludzie poddawani byli obserwacji i kontroli. Przedtem od małego żyli jak dorośli, pracowali, chorowali i umierali. Czy kiedyś znajdziemy złoty środek pomiędzy tymi dwoma skrajnymi sposobami traktowania najmłodszych?
Dzieci już od dawna muszą zadowalać się tym, czego nie chcą dorośli. Ponieważ mają wielką energię, jakoś sobie z tym radzą, ale może powinno nam być trochę głupio?
Zarówno historycy, jak i fizycy czy i flozofowie zastanawiają się, czy w dziejach dokonuje się jakiś postęp – czy dzisiaj może człowiek jest mądrzejszy, a jego teorie bardziej trafne niż kiedyś? Zachodzi, niestety, dość uzasadniona obawa, że tak nie jest,i niewiele znajdziemy nowości w tym, co nowe. Pamiętam, jak znajomy architekt zapytał mnie o współczesnych rodziców: co dolega tym ludziom, którzy teraz budują mieszkania? Planują dla siebie wielkie pomieszczenia, a zapominają o dzieciach. To chyba prawda: córka mojej koleżanki ma u mamy wielki pokój, ale u taty, w nowym i przepastnym lokalu, ciemny kącik z lufcikiem.
Nie jest to nowe zjawisko – dzieci już od dawna muszą zadowalać się tym, czego nie chcą dorośli. Ponieważ mają wielką energię, jakoś sobie z tym radzą, ale może powinno nam być trochę głupio? Niewiele wiemy o wychowaniu domowym w starożytności, jednak to, co wiadomo o czasach późniejszych, pozwala przypuszczać, że młodzi ludzie od wielu wieków zajmują podrzędne miejsce w hierarchii społecznej. Jeżeli uwierzyć znanej
i kontrowersyjnej koncepcji Philippe’a Ariès, mniej więcej w XVII wieku wykonaliśmy wielki skok w tył, w stronę poniżania i kontrolowania dziecka, po którym dopiero teraz zaczynamy (powoli) odzyskiwać formę.
Muskularne niemowlę
Jeżeli pamiętamy jeszcze potwornego Dzidziusia z „Królestwa” von Triera, bez zdziwienia przyjmiemy średniowieczne przedstawienia małych dzieci jako istot umięśnionych i pomarszczonych, ubranych tak samo jak dorośli i w ogóle tak samo wyglądających,poza tym, że mniejszych. Zdaniem Ariès takie wizerunki młodych ludzi pozwalają przypuszczać, że średniowiecze nie znało dzieciństwa, nie wyróżniało go jako specjalnego okresu. Dzieci robiły wszystko to, co dorośli, i zazwyczaj żyły bardzo krótko. Pogrzeb
dziecka był uciążliwy, ale nikogo specjalnie nie martwił. Teraz dzieci znowu przestają różnić się od dorosłych (albo dorośli przestają różnić się od dzieci, zamieniając się w modnych „kidultów”). Nie znaczy to jednak, że uszanowaliśmy każdy okres życia w jego niepowtarzalnej prawdzie – a raczej że ocena biegunów życia odwróciła się, dzieciństwo i młodość budzą zachwyt, ale kosztem deprecjonowanej i ukrywanej starości. W średniowieczu nie było dziecinnych ubrań ani specjalnych pokojów, maleństwa zawieszano pod powałą w kołyskach, bawiły się, pracując razem z dorosłymi na miarę własnych sił. Nieco starsze dzieci często posyłane były na służbę do obcych domów, gdzie przez kilkanaście godzin dziennie gotowały, szorowały podłogi i myły okna. Możemy tu jednak zapytać, czy późniejsze wyróżnienie dzieciństwa było dla nich awansem, czy raczej degradacją: skoro w średniowieczu nosiły normalne stroje i naturalnie uczestniczyły życiu codziennym, a potem zaczęły mieszkać na zapleczu pod czujnym okiem nianiek i dozorców (wdzięczna nazwa dla nauczycieli domowych). Średniowieczne dzieci nie marzyły raczej o urokach dorosłości, ponieważ od urodzenia bytowały w prawdziwym świecie, a nie w zbudowanej przez dorosłych sztucznej krainie… Potem sytuacja uległa jednak zmianie.
Kiedy zdjęto ci, Panie, kapturek…
Jak pisze historyk Ariès, w okolicach XVII wieku „odkryto dzieciństwo” – a socjolog Zygmunt Bauman dodaje, że dziecko stało się wtedy kimś wyraźnie gorszym niż dorosły, kimś poddanym nieustannej obserwacji i kontroli. Specjalny ubiór dziecinny miał zaznaczać podrzędną pozycję niedojrzałego pokolenia, a zwłaszcza chłopców, i przypominać, że są dopiero kandydatami na ludzi, nie należą i nie mają prawa należeć do normalnego społeczeństwa, podobnie jak ubrani w specjalne workowate stroje wariaci i więźniowie. Chłopców zaczęto oblekać w upokarzające damskie sukienki, w elementy stroju ludowego czy wyraźnie niemodnego, jak na przykład kapturki, które nosili przy pracy mężczyźni w wieku XIII.
Kronikarz dzieciństwa Ludwika XIII Heroard napisał o pamiętnym dniu z życia tego władcy: „Teraz, kiedy zdjęto ci, Panie, kapturek,nie będziesz dłużej dzieckiem, staniesz się mężczyzną”.
Od XVII wieku aż do lat 80. zeszłego stulecia dzieci lokowano poza krainą normalnego życia, zakładając, że nie są jeszcze wartościowymi istotami. Stworzono im świat dzieciństwa, który uświęcano i wspominano z nostalgią, jednak czytając dzisiaj „Wspomnienia niebieskiego mundurka” czy nawet całkiem jeszcze współczesnego „Marka Piegusa”, mamy wrażenie, że czytamy coś w rodzaju wspomnień z katorgi. Dostojewski i Sołżenicyn też potraï¬li nadać swoim dziennikom blask humoru, jednak nie uważamy, że zesłańcy mieli miodowe życie. O dzieciach, trzymanych w odległych i dusznych pokojach, karmionych byle czym, bitych, bywało, co
dziennie, mówiących do najbliższej osoby „pani matko”, mających wyznaczone godziny wizyt w pokojach dorosłych – myślimy automatycznie jak o szczęśliwcach.
Także dzisiaj zapracowane mamy wyznaczają dzieciom pory wizyt, podobno sekretarka Madonny prowadzi dla jej córki Lourdes specjalne zapisy. Jednak dzieci są traktowane z dużo większym szacunkiem – na przykład już nie karmimy ich tym, czego sami byśmy nigdy nie zjedli.
Manna, jaglana i szpinak
Te panie, które próbowały oczyścić krew za pomocą kaszy jagla- nej, dobrze wiedzą, jaka to męka. Na pewno chętniej by sobie podały udziec sarni w sosie i karczochy z masłem. Młody obywatel dawnych czasów pewnie też, ale towarzystwo rodziców, nianiek i kucharek nie zostawiało mu wyboru, sadzając przy specjalnym stoliku dziecięcym. Musiał zajadać codziennie to samo, by nie rozpuścić sobie zbytnio podniebienia, a były to: kasza manna na śniadanie, kasza jaglana ze szpinakiem lub gotowaną marchwią na obiad, kleik ryżowy na kolację. Od święta i w wielką nagrodę, przekonany, że przebywa w raju, mógł sobie faszerowany kaszą
człowiek zjeść deser wprost z dorosłego stołu. Ta przerażająca dieta nie była oczywiście traktowana jako coś taniego i ohydnego, dopisano do niej odpowiednią ideologię – zgodnie z którą przyprawy, owoce i mięsa są niezdrowe, a dla młodego, delikatnego organizmu wprost zabójcze. Także dzisiaj obserwator włoskiego życia (pełnego szczerej miłości do dzieci) dziwi się, widząc czteroletnią dziewuszkę zajadającą makaron w czarnym, sepiowym sosie i popijającą go szprycerem. Dlaczego się dziwi: czy rzeczywiście młody organizm nie jest w stanie strawić dorosłych potraw?
Chociaż dzisiaj nie karmimy dzieci kleikami, nadal znajdą się rodzice przeciwnicy konserwantów, czekolady mlecznej i frytek. A przecież nie trzeba być dorosłym mędrcem, by umieć wybrać zdrowe jedzenie, zwierzęta świetnie potrafią tego dokonać i małe dzieci z pewnością też. Jeżeli pragną góry słodyczy, to znaczy, że w życiu brakuje im czegoś, co kompensują sobie chwilą batonikowej przyjemności. Kontrolowanie sposobu odżywiania jest po prostu jedną z form kontrolowania dzieci, władzy nad nimi, która coraz bardziej wymyka nam się z rąk. Dziecko (my sami zresztą też) za mało przebywa w domu i nie możemy ustawić mu każdej minuty życia, choć być może staramy się tego dokonać na odle-
głość. Nadal nie całkiem mu ufamy, przecież…
Dzieci żyją jako bydlęta
Twierdził Sebastian Petrycy, filozof i lekarz przełomu XVI i XVII wieku, po czym dodawał, że dzieci są opanowane przez zmysłowe żądze, więc należy nimi kierować tak, by nie zostawiać ani chwili na własną inicjatywę.
Synowie hrabiego Zamoyskiego wiedli (w XIX wieku) żywot następujący: sypiali w nigdy nieopalanym i niewietrzonym pokoju na tyłach domu, wstawali o 5.30, myli się zimną wodą, „chędożyli zęby proszkiem czarnym”, o 6 zaczynali lekcje, siedząc na twardych zydlach bez oparcia. Kąty sali lekcyjnej pozostawiono puste, do klęczenia, na ścianie rózga. Uczyli się, siedząc niemal nieruchomo, do 13 (z dwiema przerwami na kaszę), potem do 17 mieli czas wolny, a następnie wkuwali znowu do 20. Po kolacji (kasza) szli spać. Moja studentka próbowała napisać pracę o czasie wolnym uczniów elitarnych szkół – żaden rodzic nie chciał jednak odpowiedzieć na jej pytania, wyjawić, co zorganizował dziecku. Dlaczego? Co takiego dzieje się w tym czasie? Możemy przypuszczać, że jest ściśle wypełniony zajęciami, nauką języków, sportem, tańcem, grą na instrumentach. Dlaczego jednak rodzice nie chcą się tym pochwalić, może mają coś w rodzaju poczucia winy, że oddają dziecko w cudze ręce? Niech się nie martwią – postępują zgodnie z tradycją eleganckiego wychowania, są spadkobiercami elitarnego obyczaju. Jednak lekarze donoszą o nowej chorobie: depresji dziecięcej, dziecięcym przepracowaniu. W istocie to zjawisko też znamy z dawnych lat, musimy jednak pamiętać, że przepracowane dzieci przeszłości dożywały mniej więcej trzydziestki. Już starożytni Grecy sławili umiar, Arystoteles pisał, że złoty środek jest jak centrum tarczy: dużo łatwiej trafić obok. Gdzie my trafiamy, wypełniając naszym dzieciom czas od zmierzchu do świtu?
Gdzie czas na beztroską zabawę, miłość, czułość i spontaniczną
przygodę? Gdzie ukochane zabawki zamienione na góry nielubianych urządzeń?
Maszyna rozrywki
Kiedy Piotr Breugel Starszy malował w 1560 r. „Zabawy dziecięce”, być może chciał pokazać jedynie przedsionek dorosłości – dzieci uprawiają tam aż 78 zabaw, a wśród nich przede wszystkim bójki i przepychanki, wylewanie czegoś przez okno, zbieranie się na plotki i przebywanie w szynku. Z jednej strony oddzieliliśmy dzieciństwo jako okres podobno „radosny”, pozbawiony niepokojów i wytężonej pracy (?!), z drugiej organizowaliśmy zabawy tak,
by wprowadzać dzieci w dorosłość, czynić z dzieciństwa miniaturę dojrzałego życia, razem z jego wszystkimi niedorzecznościami i ze słabościami. Zbigniew Libera próbował odsłonić ten zamysł, produkując serię „Urządzeń korekcyjnych” – zabawek służących uporządkowaniu bezładnego żywiołu dzieciństwa. Wytworzył bardzo piękne zestawy bodybuildingu dla chłopców, łóżeczka porodowe dla dziewczynek, lalki owłosione na nogach, pod pachami i w „okolicy bikini”, opakowane w kartonik i opatrzone nazwą „You Can Shave The Baby”. Zabawki te, choć wyglądają dość przerażająco, w istocie niczym nie różnią się od zabawek, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Współczesny amerykański filozof Charles Taylor pisał o zalewie smutnych przedmiotów, już z założenia skazanych na śmierć: krótkoterminowych telefonach, lalkach, grzebieniach. Pamiętam bajkę o „starym zielonym misiu” wyrzuconym z dziecinnego pokoju i płaczącym w kącie – ja też gorzko przy niej płakałam. Może powinniśmy, formując nowe pokolenia poprzez zabawę, wrócić do przedmiotów, które kochamy, do których możemy się przywiązać, którym możemy zaufać i obiecać, że zostaną przy nas. Często, biegnąc do pracy, porzucamy nasze dzieci, tak jak one porzucają swoje ciągle nowe zabawki.
Technologiczna kontrola potomstwa
W istocie dzieciństwo nie jest i nigdy nie było okresem beztroskim, a jego historia jest po prostu dość statycznym obrazem, często smutnym i budzącym wstyd za nasze dorosłe słabości. Teraz, dzięki nowym mediom zbudowaliśmy elektroniczny świat, nowy rodzaj rzeczywistości, który znów staramy się przed dziećmi zamknąć (hasłami i filtrami) jak kiedyś zamykaliśmy własne pokoje i drzwi na podwórko. Żłobki monitorowane przez rodziców kamerami internetowymi, nianie podglądane kamerami zwykłymi w domu, komórki kupowane dzieciom, żeby można było w każdej chwili je namierzyć to kolejne z historycznej już serii pomysłów na kontrolowanie potomstwa teraz realizowane przy pomocy technologii. Wygląda więc na to, że dzisiejszy człowiek (w tym rodzic) wcale nie jest mądrzejszy ani wyposażony w lepsze teorie niż kiedyś. Jednak skoro mamy tych dzieci mniej niż nasi średniowieczni przodkowie, siłą rzeczy mamy dla nich więcej czasu i sami coraz częściej znajdujemy przyjemności w ich zabawach, książkach i filmach. Pozostaje więc nadzieja, że kulturowy kult młodości uratuje nas przed popadnięciem w kolejną skrajność wychowawczą.