Nie chciałam być nigdy wybitną matką – już podczas ciąży czytałam Winnicotta i wiedziałam, że chcę być tylko matką wystarczająco dobrą, a nie najlepszą pod słońcem. Ale żeby być taka na co dzień mam swoje źródła mocy.
Pewnie są tacy, którzy się z tym nie zgodzą – moja babcia Teresa, która na widok długich, nie zawsze rozczesanych włosów Milenki i Helenki, krzyczy: „Zetnij im w końcu te lojzy!” (lojzy to po niemiecku wszy, od „die Laus” – wesz, babcia pamiętająca dwa słowa po niemiecku na krzyż, jeszcze z czasów wojny, myśli, że lojzy to włosy), tudzież moja mama Bożena, która mdleje na widok dziewczyn podnoszących z ziemi ksylitolki albo fruktozowe lizaki, które wcześniej wypadły im z pyska, i ponownie wkładających je do dziobów…
Jednak mimo to mama i babcia muszą przyznać, że są to jedne z najbardziej emocjonalnie zaopiekowanych dzieci na ziemi, jeśli nie w całym kosmosie.
Czasem z gilami do pasa, innym razem z dziurą w rajstopkach na wysokości kroku, za to najczęściej z uśmiechem na umorusanych ryjkach i z wielkim szczęściem w zezowatych (Milenka) lub idealnie skoordynowanych (Helenka) oczach.
Ale nawet bycie li tylko „wystarczająco dobrą matką” wymaga niezwykłych poświęceń, a także niebywałego nakładu dobrych emocji i pracy. Skąd zatem czerpać siłę i gdzie ładować życiowe baterie, by nie wysiąść z wyczerpania w tak zwanym kieracie codzienności?
Jak w trudnych chwilach, w których dopada nas zdenerwowanie czy potworne zmęczenie, być nadal dobrym rodzicem? Oto jest pytanie!
Odpowiedź jest prosta: trzeba mieć ZASOBY.
Każdy z nas musi odkryć swoje, a w najgorszym razie spróbować podłączyć się pod czyjeś. Ważne tylko, by na tych cudzych nie wisieć zbyt długo i nie wampirzyć, bowiem cudze nie starczają na długo, chyba że akurat zdarzy się tak, że będą leżeć jak ulał.
Z taką właśnie wiarą przedstawię wam tutaj kilka moich zasobów, być może się komuś przydadzą, jednak mimo wszystko zachęcam do zajrzenia do własnego wnętrza i poszukania transformatorów przemieniających rozpacz w łatwą do przełknięcia łzę, wkurw w ciszę i spokój, zmęczenie zaś w lekkość. Wszyscy to mamy – swoje miejsca czy też punkty mocy. Można ich szukać, kupując bilet na Haiti lub do Nowego Jorku (wersja burżujska) lub też przytaczając tytuł książki Carla Gustava Junga, udając się w Podróż na Wschód, czyli w głąb siebie, po własną mądrość i moc.
Oto moje źródła mocy – przedstawiam kolejno, choć nie według rangi:
1. Obieranie ziemniaków
Kiedy w życiu jest ciężko, robi się wszystko, by się od tego ciężaru choć na moment oderwać. Tracimy wtedy kontakt z ziemią, tu i teraz zdaje się już nie do zniesienia, więc próbujemy się od tego wszystkiego odciąć i katapultować w czas przyszły, którego przecież tak naprawdę nie ma. Jest tylko to, co jest teraz, reszta istnieje tylko w sferze marzeń i wyobrażeń. Im bardziej odlatujemy, tym bardziej bolesna jest konfrontacja z rzeczywistością, dlatego nie warto odlatywać za daleko.
Po to właśnie w chwilach, gdy już własnym dzieciom i partnerowi macham z księżyca, a innym pluję pestkami czereśni na głowę, sięgam po pełne potasu i witaminy C owoce ziemi, czyli ziemniaki. „Ziemniaczków nigdy dość”, jak mawia Dziadek Świnka w bajce o śwince Peppie. Obieranie ziemniaków jest dla mnie czynnością niemal nabożną, nic tak szybko mnie nie uziemia jak struganie kozikiem cieniutkiej jak pergamin skórki.
2. Bieganie w łazienkach Królewskich z Monteverdim na uszach
Bieganie daje wielką radość, większą niż zjedzenie tabliczki czekolady, nawet tej z Niemiec „Roasted Almonds”, sprzedawanej w budce na bazarku Sadyba i za Halą Marymoncką po 8 zł za tabliczkę. Gdy jest mi smutno
– a jest częściej, niż myślicie – wkładam buty i dres, w telefonie odpalam „Lamento della Ninfa” Monteverdiego i biegnę do utraty tchu do Łazienek Królewskich.
Okrążam je, co 8 minut słuchając od nowa lamentu (tyle trwa utwór) z pewnością chudszej ode mnie o dwadzieścia kilo nimfy i skonana wracam do domu.
3. Picie Retsiny
Czasem wieczorem, kiedy zmęczenie sięga zenitu, a natłok myśli miast cichnąć i wygasać, robi totalny zamęt w głowie, sięgam po greckie wino – Retsinę.
Retsina często ludziom śmierdzi (dla mnie zaś pachnie) terpentyną, bo jest w niej żywica z sosny alpejskiej, a ponieważ drzewa są zawsze zakorzenione w ziemi, dostojne i spokojne, pijąc Retsinę, staję się drzewem właśnie, wrastam z powrotem w przeznaczony mi los, czas i miejsce. Retsina mnie zakorzenia i daje życiodajną substancję, która krąży w moich żyłach wraz z lekkim kacem następnego poranka. Ale cóż tam kac, ważne korzenie!
4. Zmywanie naczyń
Przeklęte niech będą zmywarki! Mycie naczyń to wielka przyjemność. I równie wielki przywilej! Wiedzą to przecież tybetańscy mnisi, franciszkańscy zakonnicy, a nawet starozakonni! Czy dalajlama używa zmywarki i tych cholernych kapsułek?
Ach, jaka przyjemność płynie z zanurzania rąk w ciepłej wodzie, obmywania gładkich i chłodnych porcelanowych talerzy z okruszków ciasta, kubeczków z fusów od kawy, posrebrzanych łyżeczek z konfitur lub miodu z dodatkiem propolisu. Ach, jakże przyjemne jest badanie faktury tych szczątków. Zeskrobywanie ich srebrnym zmywakiem-druciakiem albo paznokciem. I pod bieżącą wodą płukanie, ustawianie w równiutkim rządku na zawieszonej nad zlewem suszarce. Jeden po drugim. Rytm, szyk, zbawienna powtarzalność i apolliński porządek.
Zmywanie naczyń czyści łeb. A przecież jak łeb, to i serce. A skoro serce, to także duszę, jeśli już ktoś w istnienie tej wierzy. Ja wierzę. Nigdy nie zwątpiłam. Co więcej – nawet ją lubię. I staram się o nią dbać, nie zaśmiecać jej złymi myślami i robieniem świństw innym ludziom.
Mycie naczyń utrzymuje myśli człowieka w czystości. A skoro myśli, to i czyny. Nie bójmy się zmywać, chyba że tylko ze względu na wysokie rachunki. Założę się, że w tej dziedzinie biję wszystkich na głowę.
5. Pieczenie ciasta
Nocny rytuał, który praktykuję najczęściej wtedy, gdy zrobiłam sobie samej bądź bliskim przykrość. Otwieram lodówkę i wyjmuję z niej jaja i masło, a następnie dodaję do nich mąkę orkiszową i wszystko, co wpadnie mi w ręce. Z tego zaś tworzę pyszne, tuczące, niezdrowe, ociekające zbędnymi kaloriami ciasto, że aż palce lizać. Już po upływie chwili od momentu włożenia go do piekarnika znajduję się w o wiele lepszym nastroju; rano zaś, jedząc ciasto do porannej kawy, tryskam szampańskim humorem i optymizmem, dopóki nie strzeli mi od dodatkowego centymetra dopiero co wszyty zamek w spodniach…
6. Seks w wielkim mieście lub seks w ogóle
Czasem jest to po prostu odcinek mojego ukochanego serialu z czasów singielskich, kiedy to życie wydawało mi się nieznośnie lekkie i proste, a do łóżka chodziłam w celach bynajmniej nie prokreacyjnych, a czysto przyjemnościowych z moim chłopakiem, i to nie tylko w wielkim mieście. Uwielbiam się bowiem kochać wszędzie – w zapadłych dziurach, na wsiach, w metropoliach i na prowincji – w tej ostatniej właśnie odkryłam, że dobry seks mogą mieć ludzie w każdej pipidówie czy w Kutnie, a nie tylko ci w Nowym Jorku, na Górnym Manhattanie, choć tam pewnie też byłoby pięknie!