Kiedy 27 lipca wyruszałam z ukochanym i dziećmi nad Bug, była pełnia lata. Teraz, kiedy piszę niniejszy felieton, na zegarze świata owo lato kładzie się cieniem – metaforycznie rzecz ujmując – gdzieś na godzinie 17, zatem ta najukochańsza pora roku za moment przeminie. 1 września będzie już bliżej 22, po to by w październiku i listopadzie dobić północy. A wtedy pozostanie nam czekać kolejne pół roku na „kiedy ranne wstają zorze”, czyli na 10, a zatem na wiosnę.
Tym przewrotnym myśleniem zaraził mnie biologiczny tata dziewczynek, który już drugiego dnia lata stwierdził, że zaraz i tak będzie północ, czyli zima. Jest ono bardzo dalekie od upragnionego przez moją duszę buddyjskiego „zaćmienia”, w którym liczy się tylko tu i teraz, a które jest zarazem największym gwarantem szczęścia. Jednak mimo, że na co dzień bardzo pracuję nad tym, by „puszczać”, „nie przywiązywać się” i „oddychać”, zamiast zdychać z pożądliwości koncentrującej się głównie na wszystkich sukienkach w TK Maxksie, to z latem, czyli tą porą roku, która jest ze wszystkich mi znanych najbardziej barokowa, bo najbardziej obfita, tego właśnie zrobić nie umiem.
I tak, kiedy idę po pierwsze czereśnie, w głębi duszy już rozpaczam, że zaraz się skończą. Codziennie pytam pana w warzywniaku na rogu Narbutta i Opoczyńskiej, jak długo te czereśnie jeszcze tam będą. Potem tak samo jest z malinami, kurkami, jagodami, śliwkami – ze wszystkim. Moje córeczki mają ten sam barokowy syndrom nienażarcia. Każda z nas musi mieć swój kilogram czereśni i swoje opakowanie malin, swoje pomidory i wszystko swoje. Jakbyśmy przez połyskujące burgundem, mocno unerwione ciałko czereśni przeczuwały nadchodzącą jesień. A przez jej pestkę – gorycz płynącą z samego przemijania.
Jesteśmy wszystkie trzy bardzo zakochane w lecie. Ono nas oszałamia, omamia i wiedzie na pokuszenie: zielenią drzew i szelestem liści, goframi z frużeliną wiśniową w Łazienkach Królewskich, pistacjowymi lodami z Jednorożca, wodą w każdej miejskiej sadzawce i Skaryszaku, gdzie kąpiemy się z małymi pięknymi Cyganami, którzy klną jak szewcy, ale nie tacy zwykli, wulgarni, tylko raczej najbardziej poetyccy z poetów!
Jednak pozostawmy pachnącą moczem i mułem sadzawkę w parku Skaryszewskim i udajmy się wreszcie wspomnieniami nad Bug. Wszak to właśnie ta wyprawa miała dla nas znaczenie kosmogeniczne!
Jeździmy nad Bug dosyć często. To raptem godzina drogi od Warszawy, a już inna kraina, początek Podlasia. Dzieje się tam coś takiego, co ucisza cały mój barok i wszelką pożądliwość zbytku (to samo dzieje się tam z Mileną i Heleną).
I kiedy 27 lipca przyjechaliśmy znowu nad Bug, nasze dzieci w sekundę osiągnęły stan oświecenia i szczęścia. Zero stanu „chciałabym, ałabym, ała”. Zero jęczenia, miauczenia, zero iPada – właściwie zero wszystkiego. Zero bodźców poza tymi, które pochodziły z natury. Przez tydzień krążyliśmy wokół swych orbit, czasem przecinając trajektorię lotu, jednak ani razu nie inwazyjnie, tylko delikatnie i czule, i z wielką uważnością wobec pozostałych członków załogi.
Po kilku dniach dojechali do nas nasi przyjaciele buddyści z Wrocławia oraz przyjaciółka Marta z Grodziska. Piszę to po to, by podzielić się z wami następującymi spostrzeżeniami:
Po pierwsze, wyprodukowaliśmy wspólnie nieprawdopodobną ilość miłości i dobra, w której moje córeczki taplały się niczym świnie w błocie, zażywając tej energii jak narkoman butaprenu bądź innych substancji odurzających.
Po drugie, zjedliśmy nieprawdopodobną ilość grillowanych kabaczków, oberżyn i świńskiej karkówki.
Po trzecie, nawdychaliśmy się jodu z rezerwatu Jegiel, który mieliśmy za płotem, jak psy myśliwskie fetoru króliczych bobków służących za trop.
Po czwarte, pławiliśmy się w zachwycie nad dziewczynkami (Milenką i Helenką) do tego stopnia, że pewnie urosły o kilka centymetrów, a na moje wtrącenie, że jeszcze nie mówią, Sławuś – buddysta, doktor filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim – rzekł śmiało, pieprząc Kartezjusza w sam łeb: „A na cholerę tyle gadać! I co dobrego po tym gadaniu?”. A ja przyznałam mu nawet rację.
I było nam tam jak u Pana Boga za piecem..
Choć zamiast Boga, a może obok Niego, był Budda i był Bug, ta piękna, przepastna rzeka, w której to starorzeczu kąpiemy się od kilku lat. I był Liwiec, rzeka idealna dla dzieci, z wodą po kolana i kolorowymi ważkami wielkości dłoni, jak na weneckiej wyspie Torcello. I były tam sosny i świerki – nasze wzniosłe, wspaniałe katedry, i były żuczki gnojarki, co ciężki ich los, bo to miniaturowa reminiscencja pracy Syzyfa, i były śpiewy fałszerskie z przydrożnej kapliczki.
Były też śpiewy białym głosem, choć wyznam prawdę: gdy tylko śpiewać zaczęłam polską pieśń obrzędową „Rzeka”, mój ukochany, wiedźmin jeden, krzyknął na całe gardło przy gościach: „Aga, ty tu sobie srutu-tutu o jakiejś rzece-srece śpiewasz, a Hela się w gacie zesrała!”.