Wielokrotnie, przez wszystkie lata swojego macierzyństwa, zastanawiałam się nad tym, do czego – tak naprawdę – potrzebny jest ojciec? Jakie powinny być jego kompetencje, zakres obowiązków, przedziały odpowiedzialności, a w ogóle, cała jego „raison d’etre”.
Wiedziałam, że powiedziałam zdanie, którego nie da się cofnąć, za które będę się wstydzić do końca życia, może nawet i smażyć w piekle, a moja córka być może wyląduje przez nie, w dorosłym życiu, na kozetce u psychoanalityka. Trudno, stało się. Konsekwencje niestawiania dziecku granic wtedy, kiedy trzeba, są zawsze okrutne. Tak dla rodziców, jak i dla dziecka. Dlaczego dałam Helusi przez ponad miesiąc wchodzić sobie na głowę, znosiłam tupanie, dzikie wrzaski, rzucanie się w atakach histerii niczym najsłynniejsze pacjentki dr. Charcota*, dlaczego nie tupnęłam nogą i nie ustawiłam Helusi wcześniej do tak zwanego pionu? Ponieważ nikt nigdy i mnie nie stawiał granic. W moim domu było zawsze „keine grenzen”. Dano mi zaraz po urodzeniu koronę, tron oraz berło i wręcz zachęcano mnie do sprawowania monarchicznych rządów silną ręką w typie absolutyzmu wcale nie oświeconego.
Chciałam mieć sople z kryształowego żyrandola babci Teresy – „Proszę bardzo! Już się robi Agusiu!”. W tym momencie dziadek brał mnie na barana, a ja odrywałam, ile chciałam, a potem je wyrzucałam do kosza, bo do niczego przecież nie były mi potrzebne. Chodziło tylko o tresowanie rodziny w spełnianiu potrzeb. Chciałam mieć piaskownicę w kuchni – proszę bardzo. Już mama Bożena rozkładała na linoleum kuchennym gazety i wysypywała miesięczny zapas mąki i cukru, wiedziała bowiem, że jeśli mi tego odmówi, wpadnę w gniew i zamienię się w bestię, będę wyć, tarzać się w konwulsjach po podłodze, wrzeszczeć, gryźć, tupać, jednym słowem, wiedziała, że obudzę w sobie dzikie zwierzę i że ona wraz z ojcem prędzej uciekną z domu, niż mnie uspokoją, bo przecież nie mieli pojęcia, jak to zrobić. Dlaczego? Bo aby uspokoić dziecko, samemu trzeba być megaspokojnym. I bardzo, k… obecnym. Trzeba zostawić na chwilę miotłę, gazetę, pilot od telewizora, maszynkę do mięsa czy piekarnik i skoncentrować się tylko na małym człowieku, któremu oddało się rządy z wygody i własnej głupoty, z braku koncepcji na wychowanie, z niedojrzałości. I kiedy jest już o krok od Armagedonu, trzeba porzucić wszelkie działanie i nic, tylko być z małym despotą, małym mordercą. Być, czyli usiąść naprzeciwko siebie i powiedzieć wyraźnie: „NIE! NIE I KONIEC! NIE, BO NIE!”. Nie tłumaczyć, nie szkicować daleko idących implikacji i konsekwencji, po prostu mieć jaja i umieć powiedzieć: „NIE I JUŻ!”.
Mnie tak nie mówiono. Do dziś tego żałuję, bo okropnie się męczę – nawet na czerwonych światłach wk… mnie to, że arbitralnie jakoś ustalono, że grzecznie stoimy i nie przechodzimy, tylko czekamy. A po co tak się w tym spalać i miotać? Czy nie lepiej po prostu zaakceptować pewne fundamentalne reguły rzeczywistości, prawa istnienia świata i już się o wszystko nie kłócić, nie robić na przekór? Przecież to strata czasu. I tak tego nie zmienimy.
Helusia myślała, że zmienimy. Że tupanie nóżką, walenie głową w ścianę, rzucanie się po podłodze umożliwi jej chodzenie na spacery kwadrans po 23 i inne fanaberie. Tłumaczyłam, że jestem zmęczona, że jest już za późno, że o tej porze dobrze jest zasnąć, by rano wstać wyspaną do przedszkola – i nic, jak grochem o ścianę. Zawsze jest we mnie jeszcze ta cholerna blokada w traktowaniu moich dzieci jak zdrowych. Myślę sobie wtedy, przez co przeszły, jak musi im być czasami ciężko, że może boli je kręgosłup lub głowa, dodając tym samym potworom zamieszkującym ich głowy skrzydeł i ognia w pysku. By mogły jeszcze bardziej odlecieć i zionąć jadem. A potem nadchodzi taka niedziela, kiedy matka znajdująca się u kresu sił i na granicy obłędu, nie wiedząc, jak przerwać ten amok, szał, tę tragedię, mówi do dziecka: „Weź się ode mnie odp…”.
A potem były łzy z obu stron i moje przeprosiny i całowanie Helusi rączek z żałobą za paznokciami – w istocie to nie żałoba, a carobella (krem karobowy – przyp. red.), czyli odpowiednik nutelli, tyle że bez cukru i niezdrowych tluszczów, było też głaskanie brzuszka i włosków, kizianie-mizianie plecków i policzków, aż nagle Helusia przełączyła pstryczek i w ciągu kilku minut od tego okropnego zdania zmieniła się znowu w anioła. Nie wiem, jak to się stało – amok, szaleństwo, histeria, wszystko to minęło jak ręką odjął. Ot tak, po prostu, po ponad miesiącu koszmaru. Pamiętam też, że raz, mając 10 lat, wzięłam do ręki kuchenny tasak i na oczach rodziców (którzy znowu zaprosili gości z dziećmi i kazano mi się nimi opiekować, choć wcale nie miałam na to ochoty) udałam się do swojego pokoju, gdzie pocięłam caluteńką fototapetę w smerfy. Na znak protestu. To było moje „A weźcie się wreszcie odp… ode mnie”, to był mój niemy krzyk, za który dostałam w dupę, a Papa Smerf z dezaprobatą i pociętym przeze mnie łbem, patrząc na to wszystko, kiwał z niesmakiem głową… I „ch” mu w „d”. Czasem trzeba zadbać o swoje. Żeby nie doprowadzić do eskalacji napięcia, żeby następnym razem postawić granice wcześniej, by uniknąć scen tak drastycznych i przemocowych werbalnie jak opisana powyżej scena z mojego domu w ostatnią niedzielę. Czego i wam wszystkim z całego serca życzę.
* Jean-Martin Charcot był profesorem Kliniki Chorób Nerwowych w Szpitalu Salpêtrière, jednym z twórców psychiatrii. Wywoływał poprzez hipnozę napady histerii u kobiet, a na seanse zapraszał męską widownię, spragnioną oglądania ciał wijących się w spazmach.