Wielu rodziców, wiedząc, że ośrodki adopcyjne kierują się różnymi zasadami (każdy z nich ma swój autorski program), wysyła swoje zgłoszenia do kilku lub kilkunastu placówek, by zwiększyć szansę na zostanie rodzicem.
Katarzyna Kolska w książce „Moje dziecko gdzieś na mnie czeka. Opowieści o adopcjach” (Znak) opisuje przypadek dobrze sytuowanej pary przedsiębiorców, których w jednym ośrodku nie zakwalifikowano do rodzicielstwa adopcyjnego, uzasadniając, że „adopcja to dla nich kolejny sukces biznesowy”, zaś w drugim zasugerowano od razu… trójkę rodzeństwa: dwuletnią Anię, trzyletniego Tomka i pięcioletniego Pawła. W aktach: ojciec zostawił dzieci w komisariacie, matka alkoholiczka. Poza aktami: zez, próchnica, zapalenie oskrzeli, pęcherza, zaniedbanie, lęk przed wodą, zero umiejętności zabawy.
Dzieci przy pierwszym spotkaniu z miejsca zaczęły nazywać tych dwoje dorosłych, którzy przyszli się z nimi bawić, mamą i tatą, a panie w domu dziecka równie błyskawicznie zaproponowały, by rodzice wzięli je już do domu, mimo że od pierwszego spotkania do momentu, kiedy można zabrać dziecko, mija zazwyczaj kilka tygodni.
Małżeństwo wpadło w popłoch – nie mieli nawet fotelików w samochodzie. Bożena: – W głowie zaczęły mi się rodzić tysiące pytań, na które nie znałam odpowiedzi, jak choćby to: co jedzą małe dzieci? Nie miałam pojęcia. Nikt mi nie powiedział, co lubią, a czego nie.
Kiedy po dwóch miesiącach u rodzeństwa zaczęły się ataki agresji, histerii, płaczu, czasem kilkakrotnie w ciągu dnia, myśleli, że wina leży po ich stronie, a nie, że maluchy „testują” w ten sposób nowych rodziców – czy ich miłość jest bezwarunkowa, czy nie oddadzą ich z powrotem do domu dziecka.
Dopiero po dwóch latach błądzenia po specjalistach, obwiniania się, walki ze sprzecznymi emocjami (naprzemiennie poczuciem radości i klęski) padła diagnoza: FAS (alkoholowy zespół płodowy).