Marta: Nasz synek miał szczęście
– Najpierw musieliśmy uporać się z lękiem. Nawet kiedy w domu pojawia się kot czy pies, trzeba do niego przywyknąć, co dopiero mówić o małym wprawdzie, ale człowieku. Lęk polegał nie tylko na tym, że był on obcy, miał już swój świat i przyzwyczajenia, ale też – tego jestem pewna – przyzwyczaił się do poprzedniego domu, czyli domu dziecka (gdy go wzięliśmy do siebie, miał półtora roku).
Kolejnym stereotypem, z którym musieliśmy się zmierzyć, było to, że dziecku jest w sierocińcu źle, smutno i strasznie. OK, pewnie tak jest w wielu przypadkach, ale kiedy mały człowiek nie ma innego punktu odniesienia, przyzwyczaja się do swoich pań, a jeśli spotka go szczęście, również do wolontariuszki.
Nasz synek miał szczęście: dostał studentkę pedagogiki, która miała być dla wszystkich dzieci z jego grupy, lecz pokochała i wyróżniała swoją uwagą tylko jego. Przez pół roku przychodziła do niego co drugi dzień, a kiedy był w szpitalu, odwiedzała go tam codziennie. Dzięki niej nie wpadł w chorobę sierocą, nauczył się uśmiechać, reagować na drugiego człowieka itd.
Ale ta sytuacja miała też drugie dno: pokochał ją i przez pierwsze tygodnie z nami tęsknił do niej. Czyli my, nawet bardzo chętni i pełni dobrych intencji, początkowo nie byliśmy wymarzonym towarzystwem dla synka. Nic dziwnego, że histeryzował, nie mógł spać, odpychał mnie i męża.
I tak upadł następny stereotyp: szczęśliwego i wdzięcznego malucha, który wyrwał się z piekła i natychmiast odnalazł w nowej rodzinie.