Rany do ukojenia
Mimo że rodzice przechodzą szkolenie w ośrodkach adopcyjnych (każdy ma swój autorski program trwający od pół roku do 10 miesięcy), konfrontacja z rzeczywistością bywa bolesna. Za niekochanym od maleńkości dzieckiem zazwyczaj ciągnie się długa lista chorób.
Amerykanie używają sformułowania „przewlekła trauma rozwojowa”. Zaczyna się ona już w okresie prenatalnym. Ciężarna mama jest często ofiarą przemocy domowej, źle się odżywia, pije, pali. 99 proc. nigdy nie było u lekarza. Dziecko rodzi się mniejsze i słabsze. Czuje, że jest niechciane. Hormon stresu niszczy mózg. Po porodzie – separacja.
– A to, które wraca do domu? – pyta Izabella Ratyńska. – Trudno mówić o dobrej opiece i miłości, wiele dzieci jest zamykanych na cały dzień w pokoju, bez jedzenia, przewijania, w ciemności, żeby było cicho, nie przeszkadzało w imprezie. Strach, samotność, ból i głód są ich codziennym towarzyszem.
Trauma wpływa na interakcję dziecka z otoczeniem – ono reaguje inaczej, nie okazuje spontanicznie miłości, starsze dzieci „testują” rodziców, odpychają ich, boją się nawiązać bliską relację. Nie mówią, że coś jest im potrzebne. Nie proszą o picie, jedzenie.
– Trzy-, czteroletni maluch często opiekował się swoim młodszym rodzeństwem i jest pod pewnymi względami bardziej „zahartowany” niż niejeden „normalny” dorosły – mówi Ratyńska. – Z dziećmi, które tyle przeżyły nie można postępować tak samo jak ze zdrowymi, kochanymi od pierwszych chwil życia. Kiedy rodzice adopcyjni czują, że sobie nie radzą, że relacja idzie im jak po grudzie, tracą z przybranym synem lub córką kontakt, mają poczucie porażki, niekompetencji. Jeśli nie otrzymają pomocy, myślą, że to oni zawiedli – dodaje. I przekonuje: – Rodzicielstwo adopcyjne jest piękne, ale też trudne. Chyba trudniejsze niż to naturalne.
Gdybym nie miała trójki adoptowanych dzieci, za skarby świata nie byłabym tego w stanie zrozumieć. Ale nie ma się czego bać, trzeba tylko dobrze się przygotować i sięgać po wsparcie w trudnych chwilach. Czasami pytam rodziców: „Nie słyszeliście na szkoleniu o zaburzeniach więzi?”. „No, coś tam było, ale nie pamiętam”. Najbardziej mi szkoda tych, którzy płaczą: „Żebyśmy to wiedzieli pięć-osiem lat temu, to postępowalibyśmy inaczej”. To czas stracony bezpowrotnie.
List do Marty
Pragnę Cię uspokoić, że to, co przeżywasz, jest całkiem normalne. W książce „Wychowanie zranionego dziecka” (autorzy G.Keck, R.Kupecky, przeczytaj koniecznie – poczujesz ulgę) napisano, że 65 proc. rodziców adopcyjnych przeżywało depresję poadopcyjną.
U mnie dopiero po roku zaczęło być normalnie, starsza córeczka zmieniła się bardzo na plus. Ale do tego czasu nie poznawałam siebie. Pełno było we mnie buntu, nienawiści, niekompetencji.
Musiałam się nawet przyzwyczaić do nagości moich dzieci, a przede wszystkim być dobrym strategiem, bo dzieciaki „specjalizowały się” w wykańczaniu mnie – pragnęły stworzyć dystans, kontrolować sytuację – tak bardzo bały się i boją ponownego zranienia. Nauczenie się tego zajęło mi miesiące.
Córka na przykład z premedytacją nasikała na podłogę i patrzyła na moją reakcję, a ja spokojnie powiedziałam, że ma pościerać. Ona w szoku, że mama nie krzyczy, nie prawi kazania, po prostu zawód straszny.
Ktoś, kto nie ma dzieci z zaburzeniami, nigdy tego nie pojmie. Ale, Marto, spokojnie, daj sobie czas na poznanie synka, wtedy będzie Ci łatwiej z nim postępować. Zaufaj swojej intuicji: co z tego, że go nie urodziłaś, ale jesteś z nim dzień i noc. Naprawdę, trzeba w tych trudnych chwilach mieć wsparcie kogoś bliskiego, by nie zwariować. Piszę Ci o swoich doświadczeniach, bo może kiedyś się Tobie przydadzą, pomyślisz: „Nie ja jedna”.