Feministka została mamą. Napisała o tym doświadczeniu książkę, czym – trochę niechcący – włożyła w mrowisko nie jeden, ale co najmniej kilka kijów. Niektóre siostry-feministki odtrąbiły, że Agnieszka Graff przeszła na pozycje konserwatywne. Część mam polemizuje z lewicowymi postulatami wyłożonymi w książce. Ale większość, niezależnie od światopoglądu, czyta „Matkę feministkę”, potakuje i się wzrusza. Pisarka i publicystka opisała nasze życie.
Gaga: Co Cię najbardziej zaskoczyło, kiedy pojawił się Staś?
Agnieszka Graff: Nie powiem, że zaskoczyła mnie miłość, czułość, gigantyczna frajda z matkowania, bo na to przecież czekałam, o tym marzyłam. Zaskoczyło mnie potworne zmęczenie. Niewyobrażalne. Stawałam przed realnymi dylematami: czytałam książki o rodzicielstwie bliskości, które było mi bliskie, ale też „Język niemowląt” Tracy Hogg, z którą się zupełnie nie utożsamiam. Staś budził się w nocy 5-6 razy na karmienie. Praktycznie w ogóle nie spałam. W końcu spowodowałam wypadek, na szczęście nic złego nikomu się nie stało, ale uświadomiłam sobie, że dalej tak się funkcjonować nie da. Przeprowadziliśmy więc akcję w stylu Tracy Hogg, dzięki czemu Staś zaczął lepiej sypiać, a ja odzyskałam choć trochę równowagi. Ale to była walka o przetrwanie.
Matki maleńkich dzieci są przede wszystkim permanentnie zmęczone.
O, tak. Wczoraj skończyłam pisać tekst o trzeciej w nocy. Pisałam, karmiłam synka, który się budził, usypiałam go, znowu pisałam dwa akapity. Ludwik ma 15 miesięcy, nie przespałam od jego urodzenia żadnej nocy.
Dlatego tak ważne jest, żeby zaangażowane były dwie osoby, żeby kobieta nie była jedyną dawczynią pokarmu i uwagi. Inaczej nie ma żadnych szans na funkcjonowanie poza macierzyństwem. W pewnym sensie konserwatywne przesłanie: odpuść wszystko inne oprócz macierzyństwa i z niego uczyń swoje powołanie, jest kuszące. Wiele kobiet, które na to stać, z przyjemnością skorzysta. Oczywiście muszą mieć pełne zaufanie do swoich mężów, ale to bywa zawodne, bo przecież nigdy nie wiadomo, jak będzie. Rozwodów w środowiskach konserwatywnych wcale nie jest mniej niż w pozostałych.
Mówimy o uprzywilejowanej grupie kobiet, które stać na to, żeby nie pracowały.
Większość kobiet żadnego wyboru nie ma, bo muszą utrzymać dziecko. Ale znam kilka, które są na tyle zamożne albo na tyle kiepsko zarabiały, kiedy pracowały, że bez większego bólu rzuciły pracę zawodową. Ciągle mówią, że chciałyby do niej wrócić, ale tego nie robią. Dzieci mają 7-10 lat, a im bez presji finansowej trudno się zmobilizować. Mam wrażenie, że w dłuższej perspektywie czasu to może być dla ich życia niszczące. Dzieci wyrosną, a one będą kiedyś tej decyzji, a właściwie jej braku, żałować.
Dostajemy wybór: albo zostajesz w domu, albo pracujesz od 7 do 20. Dla mnie to nie jest żaden wybór.
Nie musi tak być. Na to są już systemowe rozwiązania. Podobno w Danii oboje rodzice mają prawo do połowy etatu w okresie wczesnego dzieciństwa ich dziecka. To im gwarantuje państwo. Tak jak ma się prawo do urlopu zdrowotnego, tak samo do zwolnienia tempa, kiedy pojawia się dziecko.
U nas roczny urlop macierzyński jeszcze bardziej związuje kobietę z domem.
To jest systemowy sposób na wykluczenie kobiet z rynku pracy. Dlatego że mimo słowa „rodzicielski” w nazwie de facto jest to urlop tylko dla matek.