Dużo się dzieje wokół „Matki feministki”. Jest mnóstwo recenzji i dyskusji. Trafiła do mainstreamu?
Tak. „Świat bez kobiet” był ważny, miał kilka wznowień, nadal jest czytany. Ale to jednak książka środowiskowa, która utwierdza ludzi w przekonaniach, które skądinąd już mają. A tu jest jakoś inaczej. To moja pierwsza książka, która rzeczywiście trafiła do totalnego mainstreamu. Nie tylko do liberalnej inteligencji, ale też do zupełnie nieliberalnej inteligencji. A nawet nie do końca do inteligencji, do ludzi, którzy książek nie czytają. Mam znajomą, bardzo konserwatywną osobę, która razem z innymi kobietami prowadzi klub książki. One tam sobie tę moją „Matkę feministkę” czytają i o niej dyskutują. Z większością się zresztą nie zgadzają, ale mnie to zupełnie nie przeszkadza. Ważne, że mają poczucie, że dotknęłam ich życia.
Nie chciałabyś ich przekonać do swoich racji?
Pewnie, że bym chciała. Ale przede wszystkim chcę dialogu, wymiany doświadczeń, myśli. Ta książka wyrasta z irytacji polską debatą publiczną. Jednak nie czarujmy się: kobiet głęboko konserwatywnych nie przekonam do równości w domu i pracy, do poluzowania ról. One uważają, że mają rozwiązanie większości dylematów, które opisuję.
Jakie?
Bardzo proste. Należy zrezygnować z pracy zawodowej. Zostawić sferę publiczną i zarabianie pieniędzy facetom. Po co się szarpać, skoro jest dobrze, skoro to się sprawdza. Te panie mają mi też za złe teksty o aborcji, o prawie do wyboru, nie mówiąc już o tekstach o homorodzicielstwie. Ale jednocześnie coś je wciąga w mojej książce. Matki małych dzieci mają do dyspozycji niewiele lektur opisujących ich doświadczenie. Ta piaskownicowo-zupkowo-kaszkowo-kupkowa rzeczywistość jest czymś, co się domaga opisu. Cała sfera emocji macierzyńskich, które wykraczają poza „kocham moje dziecko” – cała ta ambiwalencja, frustracja, czułość granicząca z bólem, zmęczenie, samotność… I mnie – wtedy, kiedy siedziałam w tym po uszy – udało się to uchwycić.
Duży jest odzew?
Bardzo. Dostaję mnóstwo maili i kolejne ciekawe, często też wzruszające recenzje. Blogerki macierzyńskie mnie adoptowały, Boska Matka nawet zrobiła ze mną duży wywiad. Moja dawna znajoma, Joanna Szpak, która pracowała kiedyś w Ośce, a potem zniknęła – jak się okazuje w matkowaniu i macierzyńskim aktywizmie – napisała cudną recenzję na swojej stronie internetowej mamawmiescie.pl. Spotkałyśmy się, a ona opowiedziała mi, że kobiety, które przychodzą do niej na warsztaty dla matek, mówią, że czuły, jakbym podsłuchała ich rozmowy. Dla mnie to wzruszająca informacja, bo widzę, że macierzyństwo w Polsce przeżywa się jako zniknięcie. Byłaś i cię nie ma. Otóż jesteśmy. Ja chcę pokazać kobietom, które mają małe dzieci, że nasze doświadczenie jest ważne, że ma wymiar społeczny i że należy mu się odbicie w debacie publicznej. Macierzyństwo to jest samo życie, a nie jakaś przerwa w nim. To jest przerażające, że jedyną publiczną refleksją na temat gniewu rodziców w Polsce stał się ultrakonserwatywny populizm państwa Elbanowskich, tych od akcji „Ratuj maluchy”. Ruchy rodzicielskie są w naszym kraju masowe, bardzo konserwatywne i niebezpieczne dla państwa. Ale gniew rodziców, który się za nimi kryje, jest słuszny.