Kobieta, która zostaje matką, odkrywa, że niewiele jest dla niej miejsca w przestrzeni publicznej, chociaż my, Polacy, kochamy przecież dzieci i mamy.
W kobietę, która zostaje matką, uderza potrójna bomba: mizoginia, konserwatyzm obyczajowy i neoliberalizm. Z jednej strony, jest kult przedsiębiorczości, indywidualizmu, „ogarnięcia się”, który kobietę związaną z małym człowiekiem wyklucza z obiegu. Kobiety się na to godzą, bo od wielu lat nie ma innego języka. Zamiast domagać się wsparcia, które im się należy, wstydzą się, że się niewystarczająco ogarnęły, że nie wyrabiają.
Nie ma języka wspólnotowości, troski, zwolnienia na jakiś czas po to, żeby powrócić. Jest tylko wizja: albo wypadasz z obiegu, albo jesteś turbosuperwoman. Z kolei konserwatyzm mówi: a widzisz, a nie mówiliśmy? Mogłaś sobie coś tam roić o równości płci, kiedy byłaś młodą dziewczyną, ale teraz jesteś matką, do tego zostałaś stworzona przez Boga.
Tu wkracza jeszcze doktor Chazan ze swoim „dzieci są jak deszcz” – czyli fatum, zero prawa decydowania o sobie, zero planowania, żadnej pigułki, żadnych badań prenatalnych. Macierzyństwo jako los. Tak nas stworzyła natura i nic na to nie poradzimy. Z tej perspektywy nie jest możliwa równość płci i nie jest możliwe ojcostwo rozumiane jako pełna zaangażowania codzienna opieka nad dzieckiem.
Do tego dochodzi mizoginia – odruchowa pogarda dla każdego problemu, który jest problemem kobiet, jako mało ważnego. Na szczęście to się powoli zmienia. W tym roku na przykład kilka poważnych tygodników opublikowało naprawdę ciekawe artykuły na temat macierzyństwa z okazji Dnia Matki. Nadganiamy. Ale sporo musimy jeszcze odczarować.
Co najpilniej?
Pewnie ojcostwo. Bez facetów ani rusz. Ale po spotkaniach autorskich widzę też inny wielki temat, który leży odłogiem – trudne relacje młodych z własnymi matkami. Ważna jest kwestia różnic wychowawczych, które ostro się teraz rysują. Ale też te starsze kobiety nie chcą być masowo darmowymi nianiami. A my nie możemy tego od nich wymagać. Inny obszar, który wymaga uporządkowania, to alternatywne formy rodzicielstwa, w Polsce ciągle ogromne tabu. Ludzie powoli zaczynają się ujawniać, domagać publicznej debaty o swoich bolączkach i rodzicielskiej tożsamości – rodziny zastępcze, rodzinne domy dziecka, o adopcji trochę się mówi, dzieci z in vitro zaczęły być widoczne.
Czego oczekujesz od feministek i feminizmu?
Intensywnej rozmowy, w której ujawniają się: gniew, lęk, irytacja, nadzieja, sprzeczne projekty polityczne. Ona musi się odbyć i już się odbywa.
Czy ta dyskusja w ramach feminizmu ma do czegoś doprowadzić?
Sama rozmowa jest ważna. To sedno ruchu kobiecego – język nadaje ważność doświadczeniu. Wyciąga ludzi z niebytu, zwraca godność. Ale ja mam też wielką nadzieję, że to się ukonkretni, że powstanie jakaś grupa robocza psycholożek, socjolożek i innych specjalistów, która wypracuje kompleksowe rozwiązania polityki społecznej opartej na równości płci i jednocześnie szacunku dla pracy rodziców, czyli na równowadze praca/rodzina. Nie jest jedynym celem polityki społecznej uwolnienie rodziców od dzieci, czyli stworzenie żłobków i przedszkoli. To ważne, ale równie ważne jest uszanowanie jako ważnej społecznie pracy, uszanowanie więzi jako zjawiska przydatnego również społeczeństwu – dzieci wychowywane bez więzi nie są potem przecież zdrowymi i pożytecznymi obywatelami. No i wreszcie sprawienie, żeby i kobiety, i mężczyźni wspólnie wykonywali tę pracę.