Jak to zrobić?
Jeszcze do końca nie wiem. Mam różne pomysły, sporo czytam, wiadomo, że istnieją dobre praktyki. Ale też niektóre z tych dobrych praktyk są zupełnie nieprzydatne. Na przykład „mommy track” praktykowane w Ameryce, inna ścieżka kariery dla mamy, okazuje się w praktyce ścieżką donikąd. Jest po prostu gorszą ścieżką kariery. Długie urlopy macierzyńskie – wydawałoby się, że super, ale przecież wiemy, że mogą być też zagrożeniem. Rozwiązania są różne. Powinni się nad tym pochylić psychologowie, politycy, politolodzy, demografowie. W miarę skromnych możliwości – bo przecież pracuję naukowo – chciałabym się czymś takim zająć. Może nie koordynować, ale uczestniczyć, prowokować. Są różne instytucje i osoby, które planuję zaprosić do współpracy: Instytut Spraw Publicznych, profesor Kotowską z SGH, Irenę Wóycicką z Kancelarii Prezydenta. Mam wielką nadzieję, że uda się działać pod auspicjami Kongresu Kobiet. Jakoś zintegrować to środowisko równościowe, liberalne i rodzicielskie. Pomiędzy kobiecą potrzebą samorozwoju i pracy a potrzebami małego dziecka jest realny konflikt.
I trzeba naruszyć trochę potrzeby dziecka, żeby kobieta nie wpadła w czarną dziurę, ale też należy dziecku dać czas. Noworodek nie jest człowiekiem, którego się porzuca.
Nie po to się go ma.
Nie po to. Jednak takie moje wypowiedzi bywały w środowisku feministycznym traktowane jako zdrada. Na przykład felieton „Super”, jeden z kończących książkę, który polemizuje z wywiadem opublikowanym na stronach Kongresu Kobiet. Jego bohaterka twierdziła, że wraca do pracy po czterech miesiącach od urodzenia dziecka po to, żeby ono nie zdążyło się do niej przyzwyczaić. Kiedy napisałam, co o tym myślę, usłyszałam nie tylko, że zdradzam Kongres Kobiet, ale też, że oceniam kobiety żyjące inaczej niż ja. Innymi słowy, że nie mam prawa oceniać wypowiedzi osoby. A ja uważam, że mam. Tak jak ma prawo mi się nie podobać styl myślenia pani Elbanowskiej, profesora Chazana czy biskupów – tak samo, choć z innych powodów, ma prawo mi się nie podobać styl życia innej pani. Zwłaszcza że ona głosi te dziwne tezy jako równościowe.
Dlaczego dopiero ty napisałaś tę książkę?
Bez przesady, były i inne. Ja mam może lekkie pióro, a „Matka feministka” w dużej mierze jest stworzona z felietonów, więc lekkostrawna. Słyszę ciągle, że „sama się czyta”. Ale przede mną Sylwia Chutnik napisała „Mama ma zawsze rację”, Woźniczko-Czeczott – „Macierzyństwo non-fiction”, jest mnóstwo książek anglojęzycznych. Moja biblioteczka jest pełna feministycznych książek o macierzyństwie.
Czego oczekujesz od matek?
Niczego – i tak mają za dużo na głowie i ciągle czują, że robią za mało. Ale bardzo bym chciała, żeby wiele z nich przeczytało moją książkę i żeby poczuły, że ona ich dotyczy. Feminizm, zwłaszcza w tak konserwatywnym kraju jak Polska, jest za słaby politycznie, by realnie rozwiązywać problemy, o których mówimy. Ale może je ujawniać, sugestywnie opisywać. Jego siła jako ruchu społecznego, kulturowego i również popkulturowego polega na tym, że kolejne pokolenia kobiet nadają kształt językowy, ale też często wizualny, swojemu wykluczeniu. Eseje, czasopisma, powieści, filmy, dzieła sztuki, publiczne debaty i prywatne spotkania – całe to kobiece gadanie, którym patriarchalna kultura pogardza. Kobiecość w języku patriarchatu to jest podległość, nieracjonalność, słabość. Ale przede wszystkim jest to sfera niewidzialna, otoczona milczeniem. I my musimy to milczenie ciągle na nowo przełamywać. Własne doświadczenia opowiadać po swojemu. Nadawać im wartość, uświadamiać sobie i światu, że kobiece doświadczenia są trudne, ciekawe, czasem piękne, czasem śmieszne. Warte opowiedzenia. Patriarchat od tego gadania nie upadnie, ale myślę, że zawsze trochę się ukruszy.