Sytuacje są zawsze indywidualne, dlatego nie słuchajcie rad ekspertów od wychowania dzieci, poradników tym bardziej, zdaje się mówić Bruno Bettelheim. Na rynku pojawiło się właśnie wznowienie jego, wydanej w USA, książki z 1987 roku p.t. „Wystarczająco dobrzy rodzice”. Mimo zalecanej ostrożności wobec ekspertów i poradników, Bettelheim nie serwuje rodzicom wyluzowanego antyporadnika czy bezradnika. Nie wpada w nihilizm, anarchię, nie pozostawia ich bez nadziei na topiącej się krze niepewności.
Tytułowe hasło wydaje się wyświechtane, jednak refleksje Bettelheima nadają mu niezwykle głębokie, warte zgłębienia i poruszające wymiary. Książka to nie zbiór rad na temat, co zrobić, „gdy dziecko zachowuje w nie taki sposób, jakbyśmy chcieli” czy „taki, jak powinno”. To zbiór podejść, które tworzą atmosferę sprzyjającą wykluciu się niepowtarzalnej, niepodrabialnej tożsamości – jest nią dziecko. Temu, żeby stało się ono tym, kim chce być, przy zachowaniu zasady realizmu, czyli wiedzy o funkcjowaniu często nazbyt twardego świata.
„Wystarczająco dobrzy rodzice” to też właściwa pozycja dla tych, którzy pozostają pod urokiem wniosków z badań Bettelheima na rolą baśni w rozwoju dziecka zamieszczonych w „Cudownych i pożytecznych”.
Utracony poligon: rodzina wielopokoleniowa
Bettelheim wychodzi od samotności. Widzi ją jako doświadczenie charakterystyczne dla człowieka XX wieku. Jako efekt indywidualizmu, odejścia rodziny – tej wielopokoleniowej – w przeszłość. Taka rodzina dawała szansę nauczenia się, jak postępować z młodszymi, jak się nimi opiekować. Starsze rodzeństwo opiekowało się młodszym, silniejsi słabszymi, starszymi, chorymi. Bez nadmiernego idealizowania tej formy rodziny (napięcia i kryzysy były zawsze, mówi Bettelheim) twierdzi jednak, że doświadczanie więzi, bliskości emocjonalnej, empatii i ich tworzenie było bardziej naturalne, a ludzie – bardziej w tym obszarze kompetentni. Przechodzili „przygotowanie do życia w rodzinie”, w tym do bycia rodzicem, tam, skąd pochodzili i gdzie dorastali. Osobom decydującym się obecnie na posiadanie dzieci brakuje często jakiegokolwiek wcześniejszego doświadczenia w opiece nad innymi, diagnozuje Bettelheim. A to najlepszy poligon doświadczalny.
Po omacku…, czyli autorytet wewnętrzny rodzica
Stąd zawieszanie się rodziców na ekspertach, terapeutach, diagnozach, instrukcjach tych, którzy „lepiej wiedzą”, jak w rodzinie powinno się żyć. Jako psychoanalityk (z ogromnym doświadczeniem klinicznym) Bettelheim występuje przeciw takiej postawie, jako wtórnie rodzącej poczucie osamotnienia i brak bliskości między rodzicami i dzieckiem. Autor sugeruje być może pułapkę merytokracji, czyli nadmierne zaufanie do specjalistów, a za małe do siebie – żaden z eksperów nie ma wiedzy totalnej, bo rodzina nie ma swojego „wzorca metra”, nie istnieje też, zdaniem Bettelheima, żaden idealnie powtarzalny we wszystkich szczegółach algorytm relacji między rodzicami i dziećmi. Co ciekawe, według autora, gdzieś w głębi duszy wiemy o tym: „Wierzymy, że udzielane rady mogą dotyczyć bardzo podobnych sytuacji, ale nie jesteśmy pewni, że są one odpowiednie do naszej”, stwierdza.
Zaleca ostrożność, choć być może przesadza: „Wychowując dzieci, o wiele trudniej przezwyciężyć szkody, które powstają w wyniku źle zrozumianej lub niewłaściwej porady oraz działań podejmowanych w nieodpowiednim czasie”. Trzeba również pamiętać, mówi Bettelheim, że nie można już odwrócić podjętych zabiegów, że zmieniły one nieodzownie sytuację wyjściową.
Nieumiejętność zastosowania rady w świecie własnej, niepowtarzalnej rodziny pogłębia przekonanie rodzica o własnej niekompetencji. Jego poczucie winy wzrasta. Nie mówiąc o tym, że wpływa negatywnie na spontaniczność w reakcjach wobec dziecka, a dla Bettelheima nie ma nic gorszego od sztuczności – natychmiast wyczuwana przez dziecko budzi jego nieufność wobec działań rodzica. Psychoanalityk proponuje rzecz prostą i trudną jednocześnie:„Skoro więc trzeba szukać po omacku, lepiej robić to na swój sposób”. To absolutny fan wewnętrznego autorytetu rodzica, o ile przyjęte rozwiązanie poprzedziło drobiazgowe poznanie oraz zrozumienie sytuacji i emocji dziecka, jak i własnych.
Zestroić się..
Gwałtowność uczuć i reakcji emocjonalnych rodziców podaje Bettelheim za główną przyczynę trudności między rodzicami i dziećmi. Tutaj zaleca podróż w czasie do własnego dzieciństwa, ponowne wejście w tamte buty z poziomu emocji. Przypomnienie sobie własnych reakcji i uczuć w konkretnej sytuacji, w której znajduje się teraz nasze dziecko. To bez wątpienia pozwala zbliżyć się do potomka, zrozumieć jego perspektywę. Następnym krokiem powinno być zestrojenie obu perspektyw – własnej i dziecka, stworzenie dostrojonego duetu. O takim podejściu Bettelheim pisze w książce z dużą częstotliwością. To mantra psychoanalityka.
Ponadto rodzice wręcz nie mogą patrzeć na swoje dzieci przez pryzmat diagnoz, bo to szkodliwe, nienaturalne patrzenie. Choćby byli pełni obaw o to, czy dziecko mieści się w tzw. normie, czy i jakie „F.” z klasyfikacji ICD-10 posiada. Ich stosunek do dzieci musi być naturalny, co znaczy, że powinni przeżywać wszystkie emocje i stany, które są związane z byciem w roli rodzica. To samo odnosi się do dzieci. Jak pisze Bettelheim: „pojęcie normy jest użyteczne dla statystyki, ale nie tam, gdzie w grę wchodzą głębokie uczucia łączące rodziców i dzieci”. Nadmierne przywiązanie się do diagnozy (czy instrukcji) pozwala rodzicowi wycofać w neutralność lub dystans, chronić własne emocje (przy okazji – chronić się przed dziecięcymi wspomnieniami), co dziecko zawsze wyczuje. Może wtedy poczuć i przyjąć interpretację, że jest nie dość ważne. Przecież większość rzeczy, jakie myśli i robi ma związek z rodzicami, ponieważ to od nich jest zależne.
Rozsądnie i na spontanie
Gdy samodzielne szukamy rozwiązań problemu, dziecko widzi nasze zaangażowanie, a to zaangażowanie buduje i zmienia relację między nami i dzieckiem, dodaje Bettelheim. Z samodzielnym rozwiązaniem problemu związana jest satysfakcja i radość rodzica, która wynika z takich przesłanek: zrozumiałem i właściwie rozpoznałem naszą sytuację, przyjąłem skuteczne rozwiązanie, a ono pogłębiło więź między mną a dzieckiem. Bettelheim broni spontaniczności i satysfakcji rodzica jako bastionu dobrego, twórczego rodzicielstwa. Takiego, które przekłada się potem na stabilne poczucie pewności dziecka w jego dorosłym życiu.
Dziecko jest tu kapitanem
Co jeszcze dopełnia obrazu wystarczająco dobrego rodzica? Bettelheim, jako psychoanalityk, uważa, że człowiek zależy od dwóch czynników: historii ewolucyjnej i genów, i drugiego – wczesnych doświadczeń dziecięcych. O ile pierwsze po prostu dziedziczymy, o tyle drugie, które warunkują nasz głęboki, i potem trudno zmienialny, stosunek do świata, kształtują nasi rodzice.
Z punktu widzenia psychoanalizy do 4 roku życia wydarza się wszystko, co ważne, im doświadczenie wcześniejsze, tym jego skutki trwalsze. Bettelheim zaleca jasno: zadanie rodziców to reagowanie z wielką wrażliwością na „wszystko co najlepiej odpowiada ich dziecku”, a nie im. Bardzo małe dziecko jest, jak mówi autor, potencjalnością, która ma się rozwinąć w dobrym dla siebie kierunku. Rodzice mają reagować z całą świadomością tego, że już w tym małym człowieku rozgrywają się konflikty wewnętrzne i frustracje, np. związane z chwilową nieobecnością mamy czy rozdźwiękiem między potrzebą zależności a potrzebą oddzielenia się. Zadaniem rodziców jest odzwierciedlanie emocji dziecka oraz pomoc w znajdywaniu pomyślnych dla niego i rozwojowych rozwiązań.
Dziecka jest ta zabawa, nie rodzica
Tak samo jak rodzic samodzielne znajduje sposób rozwiązania problemu, tak samo dziecko samodzielnie konstruuje zabawę – decyduje o jej przebiegu, symbolizuje w niej swoje problemy i wewnętrzne konflikty, często bez udziału świadomości, „nie wie, co robi”. Pytanie dziecka o sens czynności zabawy kończy się fiaskiem. Bettelheim zaleca nie zakłócać przebiegu zabawy, nie wpływać na niego, nie poprawiać z intencją nauczenia dziecka „czegoś wartościowego”. Zabawa jest jednym z największych zasobów dziecka i sposobów jego ekspresji, dzięki któremu samodzielnie rozwiązuje męczące go sprzeczności (choć nie umie ich nazwać), i dzięki nim – rozwija się. Powtarzalne, z pozoru bezsensowne zabawy dziecka mają ogromną regulującą moc.
Bettelheim, jako erudyta, chwali dawne czasy za podejście do dzieci. Nazywając rzecz kolokwialnie – sypie anegdotami. Dlatego znajdziemy w książce fragmenty dotyczące dzieciństwa i rozwoju Einsteina czy Goethego, a także odwołania do literatury pięknej.
Wśród anegdot króluje ta o samodzielnie skonstruowanej symbolicznej zabawie Goethego, gdy jako mały chłopiec wyrzuca przez okno własne zabawki i przedmioty matki, a niezwykłą przyjemność sprawia mu odgłos ich rozbijania się na chodniku. Wszystkiemu przyklaskują dorośli sąsiedzi, a ich aprobata pozwala mu przepracować nienawiść do nowonarodzonej siostry i braku wyłączności „na” mamę. Bettelheim mówi o tym, że „ci dorośli – i jest to cecha charakterystyczna owej epoki – byli o wiele bardziej skłonni do tolerowania złych postępków dziecka niż my dzisiaj”, jednocześnie mieli głębokie przeświadczenie, że ich dziecko wyrośnie na dobrego człowieka. To inaczej niż teraz.
Rodzice chcą dzieci wygładzonych, koniecznie wrażliwych, konstruktywnych, takich, które potwierdzają od początku, że są trafioną inwestycją. Nie przyjmują do wiadomości, że dziecko może mieć wewnętrzne konflikty – zbyt poważnie to brzmi i, z niewiedzy, zaczynają o nie obwiniać siebie, a sprzyja temu mniejsze niż kiedyś poczucie pewności własnych umiejętności. Pułapka współczesnego dzieciocentryzmu?
————————–
Polecamy książkę: Bruno Bettelheim, Wystarczająco dobrzy rodzice. Jak wychowywać dziecko, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2014.