Bardzo się staram być matką dorosłą, mądrą mądrością Natury, spokojną spokojem wody z jeziora, strojną w ciszę i piękno gotyckich katedr, matką strzelistą, łączącą to, co ziemskie, z tym, co transcendentne, co powyżej wierzchołka własnego nosa. Nie znaczy to wcale, że jestem w tym mistrzem. Błądzę, klnę, szarpię się ze sobą, jestem na siebie wściekła, a często także czuję bezsilność, bo te wszystkie cnoty, które tak bardzo chciałabym posiadać i kierować się nimi w macierzyństwie, bywają niestety udupiane przez małą Agusię mieszkającą gdzieś w mojej duszy, sercu, pamięci. I to właśnie mała Agusia, pięciolatka z poszarpanym, króciutkim życiem, stoi na przeszkodzie osiągnięcia celu – bycia matką „wystarczająco dobrą”, cytując D. Winnicotta (angielski pediatra i psycholog – red.).
Z drugiej jednak strony, to w owej Agusi, pięcioletniej grubiutkiej dziewczynce z warkoczami do pasa, w żółtym, wełnianym, zrobionym przez babcię Teresę na drutach sweterku, drzemie to całe piękno, które pozwala mi po prostu BYĆ z moimi dziećmi. A „być” to coś zupełnie innego niż „wychowywać, karać, nauczać, prostować, zakazywać, nakazywać, straszyć, wyzywać”. Bycie z dzieckiem oznacza WSPÓŁISTNIENIE, zakłada to równość współistniejących w pewnej przestrzeni, także aksjologicznej, istot. Bycie matką w tym kontekście wiąże się nie tyle z pokazywaniem dziecku prawdy o świecie, ile z wyznaczaniem bezpiecznych ram, w których samo będzie odkrywać prawidła świata. Dodatkowo rodzic powinien „oświetlać” te momenty, w których owo nabywanie wiedzy się odbywa. Jak ma zrobić to ktoś – matka, ojciec, babcia, dziadek – kogo „dziecko wewnętrzne” jest tak poranione, że cały czas domaga się „wyjścia z piwnicy” pamięci i kierowania życiem dorosłego, do którego należy? Czy mała, pięcioletnia Agusia może kierować życiem dorosłej Agnieszki? Czasem, nieświadomie, oddaję tej małej biednej dziewczynce pałeczkę i wtedy zaliczam w moim życiu największe fuck-upy.
Agusia domaga się cały czas uwagi, atencji, pocieszania, miłości, jest ona wielkim brakiem i wielkim krwawiącym kawałem mięsa. I wcale nie chcę jej trzymać w piwnicy ani w schowku pod schodami, staram się być dla niej naprawdę wyrozumiała i dobra. Jak płacze i histeryzuje, od razu biorę ją na ręce, przytulam, bujam, śpiewam piękne kołysanki. Wtedy usypia. Nie na długo, niestety…
I tak sobie właśnie rozmyślam nad tym, że chyba nie ma nic ważniejszego na drodze stawania się matką „wystarczająco dobrą” niż naprawienie relacji ze swoim „dzieckiem wewnętrznym”, które wk…, bo zaniedbane i przetrzymywane przez lata w lochach niepamięci i tak któregoś dnia wyjdzie na wolność. A wtedy zadzieją się straszne rzeczy.
Opiekując się zatem naszymi dziećmi, spróbujmy jednocześnie pochylić się nad dzieckiem w nas samych. Wystarczy wyciągnąć do niego rękę, pogłaskać w wyobraźni po głowie, powiedzieć do niego cichutko bądź w myślach: „Hej, malutka (łamane na malutki), ty jesteś dzieckiem, ja jestem dorosła, podążaj za mną, a będziemy żyć szczęśliwie i godnie. Nie mogę ci oddać kontroli, bo dzieci są za malutkie, ich plecy za słabe na dźwiganie ciężaru dorosłych. Dziękuję, że ze mną jesteś, niczego nie musisz się bać. Chodźmy dalej przez życie za rękę”.
I wtedy to dziecko w nas stanie się przewodnikiem po krainie dzieciństwa naszego miotu, potomstwa, naszych kochanych pięknych bachorów. I wtedy też raczej nie popełnimy takich zbrodni, by ich „dziecko wewnętrzne” odniosło tak wielkie obrażenia jak spora część nas we własnym dzieciństwie. A o to chyba chodzi – by dać życie, które w następnych pokoleniach będzie coraz szczęśliwsze.