„Co, do cholery, robią francuskie matki, że ich dzieci siedzą grzecznie w restauracji przy stole, zajadając rybę z sałatą, a moja córka biega po całym lokalu, podcinając nogi kelnerom, i od czasu do czasu otwiera buzię, żebym mogła jej wcisnąć odrobinę makaronu?”. Jeśli choć raz zadałaś sobie podobne pytanie, jest szansa, że zrobiłaś to po raz ostatni.
Dawno, dawno temu wybrałam się z mężem i dwoma synami w wakacyjną podróż po Szwecji, a zaraz potem – po Bułgarii. Nie miałam pojęcia, że tyle rzeczy wprawi mnie tam w zdziwienie.
Nie chodziło tylko o to, że szwedzkie parówki smakowały jak papier, ani że bułgarscy przyjaciele nie wierzyli, że kobieta prowadzi samochód. Podróżując z rodziną, byłam szczególnie wyczulona na to, co dotyczyło dzieci. Jak je karmić? Czego wymagać, a czego im zabraniać? Co powinnam zrobić, gdy mój trzylatek usiadł na chodniku i wyje, bo zgubił łopatkę? A co mogą zrobić przechodnie? Podczas podróży mamy szansę zetknąć się nie tylko z egzotycznym menu, ale też z egzotycznym podejściem do kwestii rodzicielstwa. Przypomniałam sobie o moich obserwacjach, czytając książkę amerykańskiej dziennikarki Pameli Druckerman „W Paryżu dzieci nie grymaszą” (Wyd. Literackie).
Podstawowe różnice w kwestiach wychowawczych najłatwiej dostrzec w restauracji. I tak dla Pameli Druckerman bezpośrednim bodźcem do refleksji nad tym, jak odmiennie postępują wobec dzieci rodzice z różnych stron świata, było pytanie, które zadała sobie w nadmorskiej knajpce: „Co, do cholery, robią francuskie matki, że ich dzieci siedzą grzecznie przy stole, zjadają rybę z sałatą i nie wrzeszczą podczas posiłku?”. Było to zagadnienie o tyle kluczowe, że obserwację prowadziła jako matka małej dziewczynki wychowywanej według modelu amerykańskiego, która biegała po lokalu, podcinając nogi kelnerom, i od czasu do czasu otwierała buzię, by ścigający ją rodzic mógł wcisnąć jej odrobinę „dania dla dzieci”, czyli suchego makaronu.
Szpinak kontra frytki
W efekcie Druckerman napisała „W Paryżu dzieci nie grymaszą” – książkę, po przeczytaniu której postanowiłam, że nigdy więcej nie będę gotować przez miesiąc tylko pomidorówki.Wszystko bowiem zaczyna się od talerza. To, czego „nie jedzą dzieci”, a co jest im zalecane, zależy wyłącznie od uprzedzeń ich rodziców. We Francji podaje się przedszkolakom ślimaki, niech się uczą życia. W Hiszpanii pierwszy owoc dla pięciomiesięcznych bobasów to zmiksowane pomarańcze, a pierwsze mięso to ryby morskie. Można dodać trochę zmielonych orzechów… Amy Chua, Amerykanka chińskiego pochodzenia, w „Bojowej pieśni tygrysicy” opisywała, jak jej dwumiesięczna córeczka, która nie miała zamiaru tknąć mleka modyfikowanego ani sojowego, była ostatecznie karmiona „tofu w abalone z sosem shiitake i kolendrą”. Wszyscy przeżyli.
Druckerman relacjonuje, że francuskie dzieci nie wiedzą o istnieniu menu dziecięcego i na talerzu dostają to samo, co ich rodzice. Nie ma gotowania osobnej pomidorówki dla Kubusia, co nie lubi rybnej. Nie ma amerykańskiego szacunku dla dziecięcej autonomii (czytaj: grymaszenia) ani racjonalizacji w rodzaju: „Bo dzieci mają delikatniejsze podniebienia i nie wszystkie smaki mogą znieść, dajmy mu same frytki”. W zasadzie sformułowanie „nie lubi” nie jest traktowane do końca poważnie: niechęć do szpinaku zostałaby we Francji uznana za świadectwo tego, że dziecko za rzadko dostawało do jedzenia tę jarzynę. Lub że dostawało ją źle przyrządzoną. Autorka przytacza tu opinie psychologów, którzy dowodzą, że aby polubić większość smaków, potrzebujemy zetknąć się z nimi co najmniej dziesięć razy. Francuscy rodzice nie konsultowali się z naukowcami, ale postępują tradycyjnie w ten sposób, że codziennie stawiają przed pociechami to samo, co jedzą sami, z przykazem: przynajmniej spróbuj, jeden kęs. Albo chociaż powąchaj. Efekt? Dzieci we francuskich przedszkolach wcinają przystawki z porów, surówki, sery pleśniowe i ryby bez mrugnięcia okiem.
Jak żyrafa w aquaparku
Karmienie piersią było kolejną sprawą, która zaintrygowała Pamelę Druckerman. Będąc Amerykanką, wpatrzoną w wyniki badań naukowych, raczyła najstarszą córkę swoim mlekiem przez rok, no bo tak przecież robią wszystkie matki, którym zależy na odporności dziecka i prawidłowym rozwoju jego mózgu… Francuscy lekarze i pracownice żłobka patrzyli na nią jak na żyrafę w aquaparku: „O co jej chodzi?”. We Francji większość kobiet karmi piersią bardzo krótko albo wcale, ponieważ przyjemność seksualna matki i jej wygoda są uważane za równorzędne do potrzeb dziecka. Przystawianie do piersi dłużej niż przez miesiąc to rzadkość, a standardy krajów skandynawskich (mleczna czołówka) postrzega się jako masochistyczne. Francuzek nie poruszają bajki o odporności ani badania naukowe, jest jednak jeden argument, który w kampaniach prolaktacyjnych okazał się bardziej przekonujący od innych: ten, że karmienie jest przyjemnością! Są bowiem też i kraje, jak Japonia, gdzie podawanie dziecku piersi cieszy się renomą i jest uważane za wyjątkowe, zmysłowe doznanie. Trochę inaczej niż w Polsce, gdzie jest to rodzaj poświęcenia w imię wyższych celów… Rzut oka poza własny ogródek bywa jednak cennym doświadczeniem, uczy tolerancji i pozwala pozbyć się wyrzutów sumienia: w Bułgarii niemowlę można z błogosławieństwem lekarza karmić z butelki rozwodnionym ajranem (rodzaj jogurtu) – dowiedziałam się tego kiedyś, szukając bezskutecznie sklepu z mlekiem modyfikowanym.