Różnice nie polegają tylko na tym „co”, ale i „kiedy” jest podane na talerzu. W Polsce zaleca się karmienie na żądanie. We Francji pory posiłków to rzecz święta i od małego dziecko uczy się czekania, dzięki czemu jako dorosły nie podjada i unika otyłości. Czekanie, według Druckerman, to w ogóle ważny element wychowania „à la française”: gdy noworodek kwili w nocy, rodzice nie rzucają się sprintem do kołyski. Przychodzą dopiero wówczas, gdy upewnią się, że to nie jest chwila marudzenia między dwiema fazami snu. Dzięki temu mamy dwumiesięcznych francuskich dzieci swobodnie się wysypiają. Czy to znowu egoizm? Francuzki uzasadniają, że wypoczęte kobiety są lepszymi matkami. Z tego samego powodu nawet, jeśli nie chodzą do pracy, to powszechnie oddają kilkumiesięczne dzieci na część dnia do państwowych żłobków. I znów amerykański lub polski rodzic uznałby to za lekkomyślność. Sama pamiętam, jak ze zdziwieniem przyjęłam relację mojej koleżanki, zamieszkałej w Belgii, która opowiadała mi, że jej dziewięciomiesięczny synek świetnie czuje się w żłobku. – Nie szkoda ci go? – zapytałam, a na typowo polskie pytanie otrzymałam belgijską odpowiedź: – Przecież wszyscy tak robią! Ma okazję rozwijać się społecznie, bawić z innymi dziećmi, uczy się reagować w nowych sytuacjach, odkrywa świat…
Chińskie tygrysice i nieroby
„Jak ładnie się huśtasz, no i siuuup! A teraz wziąłeś kamyczek? Nie kamyczek? A co to jest, to żuczek, tak? Chcesz spróbować?…” – taki mniej więcej monolog wygłasza do synka na placu zabaw typowa mama z Nowego Jorku, czyli „rodzic helikopterowy”, który ani na chwilkę nie zostawia dziecka samego i stara się nieustannie je rozwijać, zapewniać mu rozrywkę i stymulację. Zgodnie z amerykańskim dekalogiem dobrej matki, dziecko należy też zapisać na co najmniej dwa rodzaje zajęć dodatkowych dziennie. Przyzwyczajona do takich norm Pamela Druckerman była zszokowana francuską koncepcją odkrywania świata przez dzieci. Otóż Francuzi nie biegają za nimi. Ich mama nie krąży niczym anioł stróż i „nie stymuluje”, tylko rozmawia z koleżanką lub czyta gazetę. Francuzi nie są też entuzjastami zajęć dodatkowych, bo wożenie dzieci zajmowałoby im zbyt wiele czasu. Nacisk kładzie się na to, żeby dziecko umiało się samo bawić. A jeśli już zajęcia – to po to, żeby poszerzyć horyzonty, uwrażliwić, otworzyć oczy na świat. Druckerman opisuje swoje zdziwienie na basenie: „Jak to, nie chodzi o to, żeby moje dziecko nauczyło się pływać?”. Amerykański rodzic z klasy średniej nieustannie kombinuje, jak by tu przyspieszyć rozwój dziecka. Jak mu pomóc, by przeskakiwało sprawniej niż inni etapy rozwojowe? Ma pływać, i to jak najwcześniej!
Jeszcze inaczej rozumieją troskę chińskie matki opisywane przez Amy Chua. Według niej rodzicielskie ADHD amerykańskiej klasy średniej to zwykłe obijanie się, a wychowanie zostawia dziecku zbyt dużo niepotrzebnej wolności. Chińska matka jest lepsza, bo bardziej gorliwa i zaangażowana: sama wybiera dziecku dyscyplinę, w której może ono zdobyć medal, a następnie pilnuje przez całą dobę, żeby został zdobyty. W przeciwieństwie do amerykańskiego modelu nieistotne jest to, by dziecko miało wybór, ważny jest tylko wynik, no i trzeba się umieć skupić: „Chińscy rodzice rozumieją, że nic nie daje frajdy, dopóki nie osiągnie się w tym biegłości, a żeby tego dokonać, trzeba pracować w pocie czoła. Pokażcie mi dziecko, które zrobi to z własnej woli. Dlatego przymus w tej kwestii bywa nieodzowny” – pisze Amy Chua. Pięć godzin ćwiczeń na skrzypcach dziennie… Zero wycieczek szkolnych, zero zabaw na podwórku… Po przeczytaniu „Bojowej pieśni tygrysicy” poczułam się wyjątkowo leniwą matką.