To jeden z najgłośniejszych i najważniejszych aktów prawnych ostatnich lat. Konwencja o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej jest potrzebna wszystkim, nie tylko kobietom – przekonuje prawniczka i znawczyni tematyki antydyskryminacyjnej, prof. Monika Płatek.
Komu jest potrzebna konwencja antyprzemocowa?
Całemu społeczeństwu. Po to, żeby zrealizować zapisy, które mamy w konstytucji i które mówią, że kobiety i mężczyźni są wobec prawa równi. Musimy wreszcie zrozumieć, że nie chodzi o to, aby „podciągnąć” kobiety do mężczyzn, tylko o to, żeby tworząc przepisy prawne, uwzględniać potrzeby i jednych, i drugich. Konwencja jest nam potrzebna i dla własnej suwerenności. Abyśmy skutecznie umieli wykorzystywać potencjał, jaki tkwi w społeczeństwie, bez względu na czyjś wiek, wygląd, orientację seksualną, płciową, stan fizyczny, psychiczny itd. I abyśmy poradzili sobie ze szkodliwymi stereotypami i lękami wyssanymi z mlekiem PRL-u.
Jakie to są lęki?
By się nie narażać i nie podskakiwać realnej władzy. Ta, choć ani oficjalna, ani konstytucyjna, wpływa. Jak w PRL-u, kiedy PZPR niby władzy nie miała, a i tak wiadomo było, że wszystkim trzęsie. I niby dlaczego dla wielu jest oczywiste, że biskup może sobie pozwolić na tekst pt. „Prezydencie, nie podpisuj konwencji, bo jesteś katolikiem, a Bóg mówi, że…”? Jako prezydentka po takim tekście podpisałabym tę konwencję z hukiem, właśnie po to, by skończyć z takimi praktykami.
Kościół jest jej przeciwny dlatego, że lekarstwem na patologiczną sytuację w rodzinie jest najczęściej rozstanie małżonków?
Myślenie, że osoby, które są zwolennikami konwencji, są także zwolennikami rozwodów, jest błędne. Lekarstwem na patologiczną sytuację jest znalezienie jej źródeł. Ja jestem wielką zwolenniczką konwencji i wielką przeciwniczką rozwodów. Uważam, że są one przejawem kryzysu w związkach, które zakładają nierówność. I mówiąc o przemocy wobec kobiet, mam na myśli właśnie to, że jeżeli kogoś się nie słucha, traktuje w sposób lekceważący, pozbawiając go znaczenia, pomników, nazw ulic, możliwości awansu, posiadania własnej kasy i decydowania o sobie, to oczywiście ta osoba ma słabszą pozycję. Jeżeli to się dzieje długo i uzasadnia religią, tradycją i prawem, to systemowo pozycjonuje kobiety niżej. Stąd zwrócenie w konwencji uwagi na nierówność jest jak najbardziej słuszne.
Dlaczego w takim razie w Polsce toczy się wojna ideologiczna o przyjęcie konwencji?
Ta sprawa została potraktowana jako siłowa potyczka: „kto kogo?”. Jeśli posłanka krzyczy: „Panie pośle, pan będzie nazywany panią posłanką”, to tak może mówić tylko ktoś, kto się wykazuje bardzo niewielką umiejętnością czytania tekstu ze zrozumieniem. Bo o czym jest mowa w konwencji? O tym, że stać nas na to, by zmierzyć się z kulturowymi wzorcami, które od dziecka sytuują kobiety w układach gorszości.
To się przekłada na to, jak piszemy prawo i jak je stosujemy. Na to, jaką sobie dajemy szansę, by korzystać z całego potencjału i mężczyzn, i kobiet. Uchodziłam za dziwaczkę, bo odmawiałam udziału w konferencjach, gdzie o sprawach ważnych dla nas wszystkich mówili tylko mężczyźni. Z czasem inicjatywę na Facebooku przejęły i przejęli inni. Przestało to być dziwactwem.
Dotarło, że potrzeba i męskiego, i żeńskiego spojrzenia oraz doświadczenia, by mówić o ekonomii, prawie czy rodzinie. Dziś już nie wypada udawać, że jedna tylko płeć reprezentuje ogół. Jeżeli do dyskusji o polityce energetycznej kraju zapraszamy tylko mężczyzn, to znaczy, że dajemy sygnał, że uważamy, że kobiety się na tym nie znają, to nie jest ich sprawa i nie ich interes. Tymczasem tak naprawdę dowodzimy wyłącznie naszej niewiedzy i wąskich horyzontów myślenia.
Nie odchodzimy za daleko od tematu? Konwencja obejmie swoim zakresem aż tyle sfer życia?
Dokładnie. To jest konwencja, która zmusza nas do wrażliwości na obecność w społeczeństwie ludzi. Różnych. I na to, byśmy brali ich pod uwagę.
Jaka jest szansa, że konwencja naprawdę będzie działać, nie pozostanie tylko na papierze?
Są konkretne instrumenty, które uniemożliwiają udawanie, że problem nie istnieje, np. bezpłatny telefon dostępny 24 godziny na dobę. Dzięki niemu zobaczymy, co ludzie nazywają przemocą, jak ją odczuwają i ile tego jest. Bo przecież nie ma w kodeksie przestępstwa przemocy w rodzinie.
Jak to?
My nie ścigamy przemocy, tylko pewien eksces, nadmiar, co słusznie zauważył i podkreślił mój doktorant Grzegorz Wrona. Kodeks zna przestępstwo znęcania, a to nie to samo co przemoc w rodzinie. Co to oznacza w praktyce? Jeśli kobieta ma złamany nos przez partnera, to nie rozpoznaje się tego jako przemoc w rodzinie, tylko naruszenie ciała powodujące rozstrój zdrowia poniżej siedmiu dni. Jest to ścigane z oskarżenia prywatnego, więc prokuratura umywa ręce. Sprawy nie ma również wtedy, gdy powtarza się drugi, trzeci, czwarty raz. Nie zostaje uchwycona jako zjawisko i nazwana po imieniu – przemocą w rodzinie.