Wspomnienia z dzieciństwa? Chyba ten biały królik. Jadę do taty na obiad z królikiem, lecę z królikiem do mamy, królik i ja jesteśmy w drodze na wieś do siostry mamy i siostrzeńców. Chyba tam najbardziej lubiłam jeździć, wie pani, bo tam było tak rodzinnie. Siadaliśmy razem do stołu i ciotka białą chochlą nalewała nam zupę: najpierw wujek, potem najstarsze dziecko, kolejne i ja. Czułam się częścią tej rodziny. Bo ja byłam taką przylepą. Jak tylko trafiałam do jakiejś rodziny, to natychmiast czułam, że jestem jedną z nich. Nawet jak chodziłam na korepetycje z francuskiego, to jadałam obiady z rodziną tej pani. Podobnie było, gdy reperowali mi kręgosłup. Zostawałam po zajęciach do samego końca, tylko po to, aby zobaczyć, jak po panią fizjoterapeutkę przychodził mąż z małym synkiem. Szłam za nimi niemal pod ich dom i wyobrażałam sobie, że mieszkamy razem. Wiem, to chore, ale tak właśnie wtedy się czułam. Takim bluszczem. Przyklejałam się do ludzi jak superglue i w takim stanie zamierałam.
Powiem pani, że problemy zaczęły się, gdy byłam nastolatką i zaczęłam zakochiwać się w facetach. Bo to było dokładnie tak samo. Natychmiast zalewała mnie fala miłości, a ja nią zalewałam chłopaka, który zaczynał tonąć. Nikt nie mógł tego znieść. Tego było za dużo. Trudno sobie wyobrazić, że miłości może być za dużo, prawda? Ale ja jej miałam w nadmiarze. Uciekali ode mnie wszyscy po kolei. I każdy mówił to samo: „Jesteś za bardzo. Za cudowna. Za miła, za dobra”. Wie pani, ja tego nie rozumiałam. Bo jak nastolatka może zrozumieć komunikat, że kocha za bardzo? Więc znalazłam męża. Był zajęty sobą i swoją pracą. Trzymał mnie na dystans, a to nie pozwalało mi wejść znowu w mój schemat. Chyba go nie kochałam, ale to mnie właśnie ratowało. Przestałam być bluszczem. Jak urodziłam syna, odczułam ulgę. Mogłam kochać jak chciałam.
Jak nazywał się pani królik? – pytam ją. – Patrzy na mnie lekko zdziwiona: – Królik? Nazwałam go Ignacy. – Tak jak syna? – Nie, to byłaby przesada nazywać syna imieniem królika. Ale jest pani blisko, pierwsza maskotka, którą mu kupiłam, była takim brązowym niedźwiadkiem i ją nazwaliśmy Ignacy.
– Nazwaliście, czy pani nazwała? – Ja nazwałam. Pomyślałam wtedy, że to będzie taki łącznik między mną a synem. – To trochę tak, jakby przywracała pani swoje dzieciństwo w jego życie, prawda? Cisza: – Tak, ale nigdy tak o tym nie myślałam.
Piątek, godzina 18.00
Widziała pani ten film „Musimy porozmawiać o Kevinie”? – pyta mnie wysoki czterdziestolatek. Siada na moim fotelu. – Tak, widziałam – odpowiadam i posłusznie zajmuję miejsce naprzeciwko. – To jest film o mojej żonie i synu – mówi. – Nie wiedziałem, że żenię się z psychopatką.
Czy może pan opowiedzieć trochę o waszym życiu, o synu, jego mamie? Chciałabym usłyszeć więcej, zanim dojdziemy do jakiejkolwiek diagnozy. – Nie rozumiem tego, wie pani, ona wydawała się taka dobra i ciepła. Właściwie to idealnie odpowiadała mojemu wyobrażeniu kandydatki na matkę. Nie musiała pracować, zajmować się domem, niczym. Miała skupić się tylko na macierzyństwie. – Czy ona tego chciała, czy pan tego oczekiwał? – Ależ ja nie jestem despotą! – patrzy na mnie z wyrzutem. – Po prostu jej to zaproponowałem, a ona to przyjęła. „Przyjęła, ale nie oznacza, że chciała”, myślę, ale słucham go dalej. – Ledwo Jaś się urodził, to ona dostała depresji. Nie wiem, czy tylko udawała, żeby się nim nie zajmować, czy też może rzeczywiście źle się czuła, ale leżała całymi dniami i wpatrywała się w telewizor. Nawet Jasia nie karmiła. Dzwoniła tylko po moją mamę, która nam wtedy pomagała. Zresztą, chwilę później zorientowałem się, że potrzebujemy dobrej niani. Dziś Jaś ma trzy lata, a ja mam wrażenie, że kocha bardziej ciocię Tereskę niż mamę…
Czy ona ma imię? – przerywam. – Dorota. Moja żona ma na imię Dorota. Wysoki czterdziestolatek milknie. – Czy Jaś sprawia wam trudności, coś pana niepokoi w jego zachowaniu? – Nie – odpowiada. – Jaś jest niezwykle pogodnym i ufnym dzieckiem. Rozwija się chyba prawidłowo, lubi się śmiać i przytulać. Właśnie poszedł do przedszkola i świetnie sobie radzi. Nie, nic złego się nie dzieje. – To dlaczego przyszedł pando mnie? – Dlaczego?! – patrzy na mnie z zaskoczeniem i chyba irytacją. – Mój syn ma matkę, która go nie kocha. Czy może wyrosnąć na zdrowego człowieka? – Tak, może. – Jak?
– To nie jest sytuacja idealna, gdy mama ma trudność w kochaniu lub zajmowaniu się dzieckiem. Ale to nie żona tu przyszła, tylko pan. Najwidoczniej nie chce tego zmienić. – To prawda, odmówiła terapii – odpowiada smutno. – No, właśnie. Są sytuacje, których nie możemy zmienić. Możemy się więc skupić na tym, czy to, co dostaje Jaś, jest wystarczające, by mógł się prawidłowo rozwijać. Z tego, co pan mówi, wydaje mi się, że tak jest. Ma tatę, który go kocha i troszczy się o niego, ma babcie i ukochaną nianię, która zastępczo wypełnia za żonę funkcję macierzyńską. Świat dzieci nie jest podzielony sztywno na mamę, tatę, babcię, dziadka. Świat dzieci jest światem ludzi, którzy go kochają, i to nie zawsze są rodzice. Wiem, że to, co mówię, może pana dziwić, ale taka jest ludzka natura. Każdy człowiek musi się do kogoś przywiązać i pana syn ma wokół siebie takie osoby. – Ale dlaczego ona nie chce być mamą Jasia? – pyta zrezygnowany. – Nie chce? Może nie może. Nie umie. – Dlaczego? – Nie wiem.