Jedli Państwo kiedyś robaki? Nie pytam o muchę połkniętą przypadkowo podczas rowerowej wycieczki czy o wołka zbożowego okraszającego kupiony w hipermarkecie ryż.
Chodzi mi o robaka, który pyszni się na talerzu, jakby podał go sam Wojciech Modest Amaro (pyszni się, bo wie, że jest gwiazdą talerza, znakomitością podniebienia, VIP-em kubków smakowych, a nie pasażerem na gapę, którego kelner wyrzuci ukradkiem poza burtę stołowej zastawy).
Nie jedli Państwo? Nie ma czego żałować!
Kto przed ukończeniem drugiego roku życia nie rozkoszował się smakiem mączników, pasikoników i różnych tłustych larw, w przyszłości raczej nie zostanie wielbicielem karaluszych burgerów. Bo właśnie do drugiego roku życia kształtują się nasze kulinarne przyzwyczajenia i preferencje. To jest ten czas, który decyduje, czy w przyszłości będziemy ślinili się na widok pieczonego kurczaka, czy też może patrząc na psie żeberka. Mrożony małpi móżdżek? Proszę bardzo. Soczyste termity? Smacznego!
Dziecko pcha do swojej buzi niemal wszystko – wie to każdy rodzic, który zostawił swą latorośl zbyt długo na nocniku. Mały smakosz obserwuje nasze reakcje i wyłącznie na ich podstawie koduje w głowie, co jest „be”, a co „mniam-mniam”.
Od biedy z każdego dałoby się zrobić pozbawionego wyrzutów sumienia ludożercę – byleby z odpowiednim uśmiechem zachęcać do gryzienia cioteczki.
Mój dziewiętnastoletni syn Kacper krzywi się na widok pomidorów. A dlaczego się krzywi?
Bo miał głupiego ojca! Wystarczyło cierpliwie podsuwać pod małoletni nos warzywa oraz owoce i teraz nie załamywałbym rąk nad Kacpra dietą. Widocznie siedemnaście lat temu zajmowały mnie tak zwane ważniejsze sprawy – i zdałem się całkowicie na babcie. Błąd!
Od razu śpieszę wyjaśnić, że babcie uwielbiam i poświęcę im jeszcze niejeden pochwalny tekst, ale też wiem, do jakich kulinarnych ekscesów są zdolne, byleby tylko dogodzić wnuczkowi. Czasami wbrew woli rodziców.
– Tylko, proszę, nie dawaj mu słodyczy…
– Dobrze, dobrze. – I porozumiewawcze mrugnięcie do wnusia.
Miałem to szczęście, że do dziesiątego roku życia mieszkałem z dziadkami. Babcia karmiła mnie z upodobaniem – a że mama nie chciała być gorsza, jadłem dwa obiadki dziennie. Raj! Potem i tak wszystkie zbędne kalorie spalały się podczas podwórkowych gonitw – bo przecież komputery nie zabierały nam wówczas dzieciństwa.
– Obiad! – krzyczała babcia z jednego okna.
– Obiad! – krzyczała mama z drugiego.
I nawet jeżeli odkrzykiwałem „zaraz”, to tylko dlatego, żeby zachować twarz przed kolegami – w rzeczywistości rwałem się do domu. Lubiłem też wpadać do niego znienacka, między posiłkami.
Na talerzu lądowały wtedy przekąski awaryjne: kalarepa, zielony groszek lub (o największa z rozkoszy!) pokrojona na drobne kawałeczki bułka z masłem i pomidorem. Mam nadzieję, że mój Kacper zachowa w pamięci choć jedno równie smakowite wspomnienie ze swego dzieciństwa.
Wróćmy do robaków
W 2011 roku urzędnicy Unii Europejskiej postanowili wydać trzy miliony euro na promocję jedzenia owadów. Które są ponoć smaczne, zdrowe, łatwe w hodowli i głupawe (więc odpadają dylematy moralne w rodzaju: „Jak można zjeść myślącą istotę?”).
Problem w tym, że jak na mój gust niektóre z owadów mają stanowczo za dużo nóg. Inne wytrzeszczają oczy. I chyba wszystkie trzeba zjeść z bebechami, bo – zdaje się – nikt ich nie patroszy. Dziękuję bardzo. Wolałbym, żeby te trzy miliony euro przeznaczono na promocję owoców i warzyw – w europejskich żłobkach i przedszkolach. Zazwyczaj staram się nie natrząsać z unijnych pomysłów, bo to felietonowa łatwizna, w tym jednak wypadku widać gołym okiem, jakie efekty przyniosła kampania promocyjna o naprawdę dużym budżecie. Żadnych! Na warszawskim Ursynowie działała przez jakiś czas restauracja o sympatycznej nazwie Co To To Je (w menu: szaszłyk z szarańczy, larwy z drewnojada w dojrzewającej szynce, sernik ze świerszczem), ale że nie umawiano się w niej zbyt często na romantyczne kolacje, lokal umarł śmiercią naturalną. Choć jego fejsbukowa strona wciąż wieszczy zmartwychwstanie.
Dzisiaj się krzywimy – kto wie jednak, czy przyszłość nie zmusi nas do zmiany kulinarnych przyzwyczajeń… Ludzi jest coraz więcej, wzrasta też spożycie mięsa: dwie dekady temu każdy z nas zjadał go średnio 20 kilogramów rocznie, dzisiaj już 50, a za dwadzieścia lat liczba ta zwiększy się podobno jeszcze o 30 kilogramów. Mięso stanie się drogim rarytasem. Eksperci przewidują, że za 40 lat więcej osób będzie jadało owady niż wołowinę. Rozsądek nakazywałby więc przezwyciężenie wstrętu. Dla dobra naszych dzieci powinniśmy dawać im do pocmoktania gąsieniczki i chrabąszcze…
No dobrze, ale które? Przecież możemy trafić i na trujące!
A proszę sobie zajrzeć do książek doktora Łukasza Łuczaja – choćby do „Podręcznika robakożercy”. Nie znam pana doktora osobiście, ale musi to być cudny wariat, i liczę na to, że los nas kiedyś ze sobą zetknie (oby tylko nie na obiedzie!). Pan Łuczaj jest poważnym naukowcem, wykładowcą Uniwersytetu Krośnieńskiego (gdzie kieruje Zakładem Botaniki i Biotechnologii Roślin Użytkowych), a po godzinach entomofagiem, czyli entuzjastą robaczywej kuchni. I uparciuchem, który postanowił zjeść nieomal wszystko, co biega, skacze, lata i pełza. Raz na jakiś czas organizuje warsztaty kulinarne, podczas których uczy mieszczuchów, jak wyprawić bankiet, mając do dyspozycji zamiast pełnego portfela pustą na pozór łąkę. Łapie i zrywa co się da, a potem karmi tym swoje córki – aby udowodnić, że nikogo nie zamierza podtruć, a ludziska są szczerze ucieszone.