Wyjścia i wycieczki
W Bawarii trzeba też płacić za wycieczki. W piątej klasie trzydniowy wyjazd integracyjny kosztuje ok. 80 euro, w siódmej klasie pięciodniowy wyjazd na narty – ok. 270 euro. W Szwecji natomiast jakiekolwiek wyjścia to rzadkość. Do teatru się nie chodzi, natomiast do szkół przyjeżdżają teatrzyki. W szkołach państwowych czasami zdarza się wyjazd integracyjny dla starszych klas, ale rodzice za niego nie płacą. Zapłacić muszą sami uczniowie, a pieniędzy na ten cel nie wolno wziąć od rodziców. Dzieci sprzedają więc im i ich znajomym różności: skarpety, ciastka, a nawet… salami! – Sama kupuję czasem od uczniów, bo wiem, że od tego zależy ich wyjazd, ale pojąć tego nie mogę – mówi Kazia Jakacka. Natomiast w szkołach angielskich, gdzie popularna jest wycieczka do Francji, płacą za nią rodzice (250 funtów). Rząd duński uważa, że rozrywka maluchom się należy. Szkoła opłaca uczniom wycieczki do kin, muzeów, teatrów, a nawet do znanego duńskiego wesołego miasteczka – Tivoli.
W polskich szkołach nauczyciele walczą o gratisowe wyjścia, załatwiają poprzez swoje znajomości wizyty w radiu czy telewizji, korzystają z różnych programów, np. lekcji w miasteczku ruchu drogowego. A i tak, nawet jeśli koszt wyjścia to 20 zł na opłacenie autokaru, nie wszystkie dzieci biorą w niej udział. W większości szkół można również skorzystać z dofinansowania do wycieczek z funduszu Rady Rodziców.
Samopomoc
Pieniądze zbierane w Polsce na Radę Rodziców z punktu widzenia Niemiec czy Danii przeznaczone są na cele egzotyczne, takie jak zakup brakującego sprzętu sportowego czy zabawek do świetlicy, ale także na pomoc socjalną. Fundusze samopomocy istnieją też w krajach bogatszych od Polski. W Niemczech sugerowana składka miesięczna to 13 euro na rodzinę, w Anglii dobrowolna sugerowana składka to co najmniej 15 funtów miesięcznie. W Danii nie ma funduszu szkolnego, jest tylko klasowy – około 100 koron – przeznaczony na ciasta, soki, prezenty gwiazdkowe. Tu nie ma mowy o samopomocy, bo dzieci z biednych rodzin mają wszystko zapewnione przez gminę. Samotny rodzic, na przykład bezrobotny, może zwrócić się do niej z prośbą o opłacenie zajęć sportowych dziecka, a w sytuacjach wyjątkowych – o zapłacenie rachunków czy pokrycie kosztów kupna ubrań dla dziecka. Zawsze też może liczyć na ubrania po innym dziecku, bo popularne jest ich oddawanie (jak w Polsce!). W Szwecji nie ma żadnego funduszu samopomocy. Szkoły biorą jednak regularnie udział w ogólnokrajowych akcjach wspierania biednych dzieci za granicą. Wtedy rodzice wpłacają pieniądze. Co ciekawe, w szwedzkich szkołach nie ma zwyczaju dawania dzieciom nagród. Może dlatego, że w Szwecji raczej unika się pokazywania palcem, kto jest lepszy, a kto gorszy. Szczególnie w szkole.
Komunikacja i życie społeczne
Przyglądając się systemowi komunikacji między nauczycielami, dyrekcją i rodzicami w różnych krajach, można zauważyć, że instytucjonalizacja tego kontaktu, na przykład w formie Rad Rodziców, nie ma większego wpływu na jakość komunikacji. W Danii nie istnieje formalne ciało przedstawicielskie rodziców, ale żaden rodzic nie wyobraża sobie, że mógłby nie brać udziału w życiu szkoły. Jej życie społeczne (zarówno internetowe w portalu szkolnym, jak i w rzeczywistości) to wizytówka rodziny. Często organizowane są festyny w szkole, grille, dni sportowe, wigilie, w których uczestniczyć powinni wszyscy: i dzieci, i rodzice. Ci ostatni organizują również własne spotkania (na przykład spotkania mam z 2A). Chodzi o to, by się poznać, zaprzyjaźnić i później lepiej działać razem. To ważne dla rozwiązywania konfliktów, daje rodzicom także szanse ustalenia swoich oczekiwań wobec szkoły i występowania ze wspólnymi wnioskami.
Rodzice są też często zapraszani do klasy, zwłaszcza gdy dzieci są niegrzeczne. Wówczas sami zgłaszają się, chcąc uczestniczyć w zajęciach i zobaczyć na własne oczy, gdzie rodzi się problem, by móc szybciej go rozwiązać. W Polsce natomiast obowiązuje raczej model wzajemnego oskarżania się i przerzucania odpowiedzialności niż efektywnej współpracy przy rozwiązywaniu problemów wychowawczych.
Ilustracją tej sytuacji jest stary dowcip. Mama widzi w dzienniczku uwagę nauczycielki: „Pani syn nie pracuje na lekcji”, i odpisuje: „Pani uczeń nie chce jeść marchewki”. Wydaje się, że najbliższy modelowi polskiemu jest model niemiecki. Rodzice uczestniczą w festynach – mamy pieką ciasta, które są sprzedawane, a pieniądze przeznaczane na potrzeby szkoły. Podobnie jak u nas w czarnej godzinie obowiązkowej nauki pływania dyżurni rodzice chodzą z dziećmi na basen, aby dosuszyć dzieci. Co ciekawe, w szkołach prywatnych rodzice są angażowani w o wiele większym zakresie niż w publicznych. Mają nawet ustaloną liczbę godzin do odpracowania.
W Szwecji, podobnie jak w Danii, nie ma Rady Rodziców, ale też nie ma aktywności rodziców na terenie szkoły. Nie do pomyślenia jest zatrudnianie ich do odprowadzania dzieci na basen. Rodzice mają także znikomy wpływ na to, co się w szkole dzieje, choć – jak podkreśla Kazia Jakacka – dyrektor w szwedzkiej szkole nie jest bogiem, tylko osobą, do której można bezpośrednio zwrócić się z każdą sprawą. Nie ma również zwyczaju organizowania wspólnych spotkań, festynów czy grillów.
W Stanach Zjednoczonych w szkołach, do których chodzą dzieci klasy średniej, rodzice bardzo się udzielają na festynach i piknikach, mają wpływ na wycieczki czy zajęcia dodatkowe. Natomiast w szkołach w biednych dzielnicach nie dzieje się nic, zazwyczaj z banalnego powodu: rodzice nie mówią po angielsku i żyją w innej kulturze niż amerykańska klasa średnia. W Anglii również nie funkcjonują Rady Rodziców, a oni sami nie mają większego wpływu na życie szkoły. Jest ona zarządzana przez specjalną radę nadzorczą. Ale… komunikacja z rodzicami działa bardzo dobrze. Wykorzystywane są różne kanały: informacje na stronie internetowej, SMS-y, regularne newslettery, telefony w razie konieczności, poczta tradycyjna, spotkania i konsultacje. Istnieje partnerski model nauczyciel – rodzic. – Czuje się to także poprzez to, w jaki sposób nauczyciele i dyrekcja szkoły rozmawiają z rodzicami – mówi Beata Kotełko, mama mieszkająca na Wyspach. W Anglii rodzice zwyczajowo uczestniczą w życiu szkoły. Organizują festyny, pieką ciasteczka i wspierają placówki na różne sposoby. Przy czym z uwagi na niski poziom szkół publicznych bardzo wielu Anglików z klasy średniej wysyła dzieci do prywatnych. A czesne w takiej szkole to wydatek co najmniej 4 tys. funtów (20 tys. zł) za trymestr (trzy trymestry w roku) za maluchy i niekiedy nawet 50 proc. więcej za starsze dzieci – opowiada Beata.
Jak widać, ideał nie istnieje. Ponieważ wszędzie szkoły publiczne finansowane są ze środków lokalnych, zachodzi prosta prawidłowość: im bogatsza okolica, w której mieszkasz, tym bogatsza, lepiej wyposażona szkoła, oferująca ciekawsze zajęcia pozalekcyjne i lepszy „socjal” dla uczniów. W państwach europejskich ta zależność jest widoczna, w Stanach Zjednoczonych – podobnie, przy czym tam różnice są o wiele większe. Niezależnie jednak od materialnego zaplecza różnie można sobie zorganizować szkolne życie i ułożyć relacje rodzice – szkoła. Patrząc na to, jak wygląda szkolna rzeczywistość w innych krajach, możemy się inspirować i… starać zmieniać na lepsze to, na co mamy wpływ. Z pewnością polskiej szkole pomoże zaangażowanie i współpraca ze strony rodziców.