Czy potrafisz troszczyć się o siebie? Troska o własne potrzeby, kiedy na świecie pojawia się dziecko, jest niezwykle istotna. Dlaczego więc z takim trudem nam przychodzi? Jak zadbać o własną autonomię, pytamy Agnieszkę Stein.
GAGA: Znasz kobiety, które stuprocentowo realizują się w tym, że przeznaczają cały swój czas na zajmowanie się innymi? Może nie wszyscy mamy potrzebę autonomii?
Agnieszka Stein: To zależy, jak zdefiniujemy autonomię. Dla mnie to robienie tego, co sama wybrałam. Kobieta może świadomie zdecydować, że rezygnuje z innych rzeczy z powodu maleńkiego dziecka. Autonomicznie wybiera, że spędzi z nim pierwsze miesiące czy lata. Ta sama sytuacja przez jedną kobietę może być odczuwana jako zamach na jej autonomię, przez inną – jako jej wyraz.
A gdy dziecko rośnie?
Z czasem proporcje się zmieniają. Szukamy równowagi. Autonomia nie polega na tym, że rezygnuję z siebie, żeby wszystko dać dziecku, tylko na tym, że włączam je do swojego świata. Ze świadomością różnych uwarunkowań.
Jakich?
Na przykład takich, że jeśli dorosła osoba czegoś potrzebuje, to może szukać różnych sposobów, żeby to osiągnąć. A sposobem dziecka jest mama. Ale mogą być też mama i tata. Czym innym jest zatopienie się w dziecku, a czym innym przekonanie, że ja i dziecko mamy taką wyjątkową relację, że nikt mnie nie może zastąpić. Czasami mamy opowiadają, że dziecko jest związane z tatą i że tata sobie radzi i z kąpielą, i z usypianiem, a one czują się tym zaniepokojone. Pytają, czy ich więź z dzieckiem nie jest przez to słabsza.
Kiedy dziecko jest małe, to opieka nad nim zajmuje sporo czasu. Ale i mamy dziesięciolatków na słowo „przyjemność” reagują ucieczką.
Tu bym się zastanawiała nad tym, czy dziecko nie jest pretekstem. Są ludzie, którzy nie pozwalają sobie na przyjemność niezależnie od tego, czy mają dzieci, czy nie. Są też tacy, którzy nie mają pojęcia, w jaki sposób sobie tę przyjemność sprawić. Znam sporo ludzi, którzy zupełnie nie wiedzą, co lubią. Idą na studia, które podsuną im rodzice, bo będą mieli po nich dobrą pracę. Ale jak zapytać, co ich tak naprawdę w życiu kręci, to nie potrafią odpowiedzieć.
Czyli najpierw trzeba wiedzieć, czego się chce.
Człowiek uczy się to rozpoznawać przez całe życie, od urodzenia. Jak się ma dziecko, to stopień trudności rośnie.
Bo jest mniej czasu?
I drugi człowiek, którego potrzeby też trzeba rozpoznawać. Jak są dwie dorosłe osoby, to sprawa jest prosta: ja mam swoje potrzeby, ty masz swoje. Ja nie muszę się stresować twoimi potrzebami, bo wiem, że ty się o nie zatroszczysz, a jeśli będziesz czegoś potrzebował ode mnie, to po prostu powiesz. To jest najbardziej dojrzała sytuacja.
Wcale nieczęsta.
Tak. Nawet jeśli jest dwoje dorosłych ludzi, to bywa, że grają w grę: „Jak mnie kochasz, to się domyślisz”.
„Nic nie powiem, domyśl się, czemu mi z tobą źle”, śpiewała Renata Przemyk.
I jeszcze do tego pojawia się dziecko, które – owszem – sygnalizuje różne rzeczy, ale samo o siebie nie zadba. Trzeba się domyślać, próbować, szukać.
Przy dziesięciolatku już nie.
Rzeczywiście. Jeśli chodzi o wsparcie emocjonalne, to nadal daję je mojemu synowi, który ma 11 lat. Jak jest mu smutno, to go przytulam, dokładnie tak samo jak robiłam to, kiedy miał dwa lata. Ale też daję mu swobodę decydowania o sobie. Nie mówię: „Włóż ciepłe spodnie”, bo mam zaufanie, że potrafi podjąć decyzję, jakie spodnie ma włożyć. Dla mnie kontakt z dziesięciolatkiem bardziej przypomina sytuację: ja mam swoje potrzeby, ty swoje i o nich rozmawiamy. Jak czegoś będziesz chciał, to powiesz. Ale świat utrudnia taki sposób prowadzenia relacji.
Dlaczego?
Na przykład gdy dziecko zapomni kapci, to do szkoły wzywa się matkę i robi jej kazanie, że nie dopilnowała.
Albo jak lekcji nie odrobi…
Jak nie ma czapki albo długopisu. Jest tyle obszarów, których trzeba pilnować, a z którymi dziesięciolatek mógłby sobie poradzić, że matka rzeczywiście może mieć sporo obowiązków. Z drugiej strony – popatrz, jak wcześnie pojawia się pojęcie samodzielności w wychowaniu.
Już roczne dzieci mają być samodzielne w pewnych aspektach.
W wieku ośmiu miesięcy samodzielność może być najwyżej pomysłem dorosłego, a nie dziecka. Niemowlę nie radzi sobie samo i wcale do tego nie dąży. Natomiast gdy człowiek ma 10 lat, również pięć czy sześć, może powiedzieć, co mu się podoba, co nie, czego chce, a na co nie ma ochoty. Tymczasem matka ma dylemat: czy jestem dobrą matką, gdy pozwalam mu decydować o tej czapce? Bo z jednej strony pozwolę mu, ale jak innym się to nie spodoba, to będą mieli do mnie pretensje, że mu pozwoliłam.
Trzeba się samemu zastanowić.
Muszę wiedzieć, o co mi chodzi.
To co zrobić, kiedy pani w szkole wzywa i mówi, że dziecko bez czapki biega po boisku?
Tu pojawia się kwestia stosunku do autorytetu. Czy jeśli ktoś mi coś autorytarnym głosem mówi, to spuszczam głowę i odpowiadam: „No tak, rzeczywiście”. Czy mam siłę, żeby sobie przypomnieć, że podjęłam świadomą decyzję, żeby o tej czapce nie przypominać, i powiedzieć: „Przepraszam bardzo, ale chcę, żeby mój syn nauczył się sam decydować, kiedy włożyć czapkę. I może się zdarzyć, że podejmie złą decyzję, ale ja nie chcę w to ingerować, bo nie nauczy się podejmować decyzji inaczej niż przez ich podejmowanie”.
A jak odróżnić własne potrzeby od potrzeb rodziców, szefa, męża, sąsiadki?
Widzę, że najszybciej udaje się to osobie w relacji z drugim człowiekiem, który naprawdę szanuje jej autonomię. Kiedy spotykasz się z kimś, kto mówi, że dla niego jest ważne to, co naprawdę myślisz i czujesz, jest w tym moc. Wtedy ludzie nabierają zaufania do swoich odczuć i intuicji. Zaczynają wierzyć, że to, czy się dobrze czują w jakiejś sytuacji, ma znaczenie. Czasami pragniemy rzeczy nierealnych. Jeśli samotna matka, która ma małe dziecko, chciałaby codziennie biegać przez pół godziny, ale nie ma nikogo, kto w tym czasie zająłby się dzieckiem, to się nie da. Może postarać się o wózek do joggingu albo ćwiczyć w domu.
Ale ona nie chce. Chce biegać bez wózka.
Musi się dobrze zastanowić, do czego to bieganie jest jej potrzebne. Może być tak, że ktoś biega, bo potrzebuje ruchu, inny – bo ma kontakt ze świeżym powietrzem albo z drugim człowiekiem. A jeszcze inny wręcz przeciwnie – chce biegać sam, bo to jedyne 30 minut w ciągu dnia, które ma dla siebie. Żeby wiedzieć, co zrobić, należy dokładnie wiedzieć, o co chodzi.
Trzeba dalej kombinować.
Tak. Wtedy okazuje się, że można znaleźć coś, co jest do zrealizowania.
Bardzo różny jest poziom tego, co kobietom jest potrzebne do szczęścia – jedna pójdzie pomalować paznokcie i poczuje, że odpoczęła, inna musi wyjechać sama w Himalaje na pięć tygodni.
To na pewno kwestia temperamentu. Ale też czasami mamy wdrukowany jakiś komunikat. Na przykład, że porządna matka nie „szlaja” się po świecie. Ona by w gruncie rzeczy chciała pojechać sama do Kambodży, ale tyle już się nasłuchała, że mówi: „Mnie wystarczy, jak sobie raz w tygodniu pójdę na kawę z koleżanką”. A jeszcze inna powie, że ona to nawet kawy nie potrzebuje. Wszystko zależy od tego, do jakich pragnień mamy odwagę się przyznać.
Czy to, w jaki sposób mama realizowała swoje potrzeby, ma wpływ na to, w jaki sposób zachowa się córka, której urodziło się dziecko?
Na pewno. To ważne, czy opiekowała się dzieckiem, bo to był jej autonomiczny wybór, czy cały czas dawała do zrozumienia, że się poświęca i cierpi w opiece nad dzieckiem.
Czyli mamy dziewczynek powinny uważać.
Ja bym nie była aż tak jednoznaczna. Dziecko czerpie z różnych wzorców. Moja mama nie pracowała zawodowo, kiedy miała małe dzieci. Ale jej siostra – tak. Niektóre wzorce dotyczące pracy zawodowej czerpałam od cioci. To nie działa tak, że dziewczynka czerpie wzorce tylko od matki. Od ojca też czerpie. Oczywiście dobrze, żeby mama pokazała, jak kobieta dba o siebie. I często tak się dzieje, bo dla wielu kobiet impulsem do rozwoju są dzieci – chcą dobrze żyć, żeby one też potrafiły dobrze żyć. To jest fajny kierunek. Ale jeżeli w domu wszyscy mają potrzeby poza mamą, to coś jest nie tak. To jest również sprawa na przykład dla taty, który w takiej konfiguracji żyje, że mamy nie dostrzega.
Co się dzieje, kiedy matka konsekwentnie nie dostrzega siebie?
Czasami dziecko staje się tym człowiekiem, który zaczyna sygnalizować bardzo mocno, że jest coś w rodzinie do przepracowania.
Rozumiem, że pojawiają się jakieś kłopoty z dzieckiem.
Rodzice mówią: „Mieliśmy taki dobry kontakt z naszym dzieckiem, a teraz nie mamy”. Może się też zdarzyć, że w 10-letniej córce lub synu matka zauważy swój brak troski o siebie. Zobaczy, że dziecko zachowuje się w ten sam sposób. Ale zdarza się również, że rodzice od dziecka uczą się troszczyć o siebie, bo widzą, jak ono mocno, otwarcie i wprost sygnalizuje swoje potrzeby. Myślą: „Skoro dziecku to bardzo ułatwia życie i upraszcza różne rzeczy, to może ja też bym mogła”.
„Kiedy zdarzyło się coś, co poruszyło ich do głębi, nie zdradzali się ze swoim bólem. Kobiety przykrywały zwykle prawdziwe emocje zrzędzeniem i czczą gadaniną, która niczego nie zmieniała”. Czytałam ostatnio synkowi „Lassie wróć!” i te zdania przykuły moją uwagę. Zrzędzenie to też jest jakaś strategia.
O, tak! Z tym że mężczyźni też zrzędzą. Zrzędzenie rozumiem jako obwinianie wszystkich wokół o to, że jest mi źle, bez brania odpowiedzialności za sytuację, w której jestem. To niedojrzałe. Z drugiej strony, byłabym ostrożna z postulowaniem zakazu zrzędzenia, bo ktoś może zrozumieć, że zalecamy, by ludzie nie mówili, że jest im źle i ciężko. A ja w mówieniu o tym widzę dużą wartość.
Często słyszę, że wychowywanie dziecka to ciężka praca.
Mam opór przed takim stawianiem sprawy. Można tę swoją rodzicielską powinność rozumieć na różne sposoby. Jeśli ktoś zakłada, że chce tego człowieka ukształtować całego, ulepić jak z plasteliny w najmniejszych szczegółach, nieustannie egzekwować posłuszeństwo, wymagać, to czeka go naprawdę ciężka praca. Ale można też towarzyszyć dziecku w rozwoju, obserwować je, wspierać. To jest zupełnie inny nakład energii.
„Ciężka praca” to trochę brzmi jak praca w kopalni na przodku. Orka na ugorze.
Właśnie. Oczywiście, jak chcesz mieć relację, to trzeba ją pielęgnować. Coś jest dla ciebie ważne, to dbasz o to, spędzasz czas, myślisz, zastanawiasz się. Ale jak dziecko ma być efektem „ciężkiej pracy”, to jest projektem, który w wieku pięciu, sześciu czy ośmiu lat ma robić określone rzeczy i być taki, jak nakreślił autorytet. A jeśli takie nie jest, to znowu trzeba je „poprawić”. Generuje to kolejne godziny, dni i tygodnie ciężkiej pracy. Wtedy rodzicowi rzeczywiście może brakować czasu i przestrzeni dla siebie.
Trzeba się wyluzować?
Zdecydowanie. Na niektóre rzeczy zresztą nie mamy zbyt wielkiego wpływu. Rodzice czasami mówią mi: „Chcę wychować dziecko tak, żeby nie musiało pójść na psychoterapię, gdy będzie dorosłe”. A ja bym tak chciała wychować swoje dziecko, żeby poszło, jeśli będzie tego potrzebowało. Ludzie z różnych powodów chodzą na psychoterapię. Nie da się wszystkiego zaplanować. Albo słyszę: „Chcę tak wychować moje dziecko, żeby nie miało do mnie o nic pretensji, jak będzie dorosłe”.
Akurat to jest bardzo prawdopodobne, że na pewnym etapie jakieś pretensje będzie miało. Dzieci takie już są, że miewają pretensje. Jedno – że nie chodziło na lekcje pianina, drugie – że je do nich zmuszano. Jeśli więc stawiasz sobie taki cel, żeby twoje dziecko w dorosłym życiu uważało, że byłeś idealnym rodzicem, to jest prosta droga do tego, żeby się wykończyć.
To się nie uda?
Nie. Warto natomiast zastanowić się nad tym, jaka moja potrzeba stoi za tym, że chcę, aby moje dziecko w dorosłym życiu uważało, że byłam idealną matką. Zapewne jest to potrzeba akceptacji. Dziecko swoją opinią na mój temat ma mi dać pozwolenie na to, żebym mogła siebie lubić albo szanować. Warto zadbać o to wcześniej, niezależnie od opinii naszej pociechy.
[negative]Agnieszka Stein psycholożka, propagatorka wychowywania w nurcie rodzicielstwa bliskości, wspiera rodziców i dzieci podczas indywidualnych konsultacji, warsztatów i webinariów. Autorka książek „Dziecko
z bliska” oraz „Dziecko z bliska idzie w świat”. Mama chłopca w wieku szkolnym.[/negative]