A w dzieciach, które są słabsze, nie pogłębiać poczucia porażki szkolnej. Realizujemy coś, co nazywa się „pedagogiką przygody”, którą w Polsce spotkać można tylko w edukacji nieformalnej. To rodzaj eksploratorium – miejsce, w którym dzieci muszą wszystkiego same dotknąć i zrobić, dojść do wniosków, przeprowadzić eksperymenty. Nie podajemy gotowców do zapamiętania, nigdy nie mówimy im, że idą złą drogą, że jest jedno dobre rozwiązanie, że to, co wymyśliły, jest złe. Jeśli się mylą, to wykorzystujemy to, żeby rzeczywiście uczyć je na tych błędach, a nie paraliżować strachem, że coś źle zrobiły. Działamy już drugi rok, zaczynaliśmy zerówką – akurat moje dziecko było sześciolatkiem. Nie robiłam naboru do klas 1-6, bo chciałam iść z tymi dziećmi od początku naszym autorskim programem. Widzę, jakie to ma znaczenie, bo w tej chwili mam uczniów w pierwszej klasie, którzy chodzili do zerówki, i uczniów, którzy przyszli do nas po innych zerówkach. Rok różnicy u tych dzieci jest dramatyczny. Zerówki w szkołach czy przedszkolach skupiają się na uczeniu rzeczy kompletnie niepotrzebnych: pisanie i czytanie na pierwszym miejscu, bo to są wyniki. Można pokazać rodzicom – proszę, tak się państwa dziecko rozwinęło. I rodzicom to wystarczy. A jak się z dziećmi pracuje nad dojrzałością emocjonalną, to co się pokaże? To nie jest wymierne. Ja idę na lekcję przyrody, gdzie pan każe robić dzieciom samoloty, rakiety, bo mówimy o ruchu odrzutowym, i myślę sobie: „No, rzeczywiście, jak sprawdzić taką wiedzę?”.
Nie da się. Bo ta wiedza to jest suma ich doświadczeń i eksperymentów, doznań, których nie sposób zmierzyć. Więc mam takie poczucie, że dobrze jest wpasować się w takie odpowiednie rytmy rozwojowe u dzieci i te „okienka rozwojowe” otwierać, trafiać z rozmaitymi rzeczami. A drugiego dziecka nie przyśpieszać, kiedy się widzi, że ono ma kłopoty na podstawowym poziomie. Każde jest inne i to jest ta trudność w szkołach publicznych, gdzie ma się trzydzieścioro dzieci w klasie i jedną nauczycielkę. U nas najliczniejsza klasa liczy szesnaście osób. Nasze dzieci są bardzo samodzielne. Nie czekają z wykonaniem zadania, aż ktoś im powie, co mają robić, są dobre w twórczym rozwiązywaniu problemów. Kładziemy duży nacisk na rozwój społeczny, na pracę w grupie, zespołowo, budujemy odpowiedzialność, nie tylko za siebie, lecz także za innych.
Mamy opiekę merytoryczną, ale tak naprawdę patrzymy, jak te dzieci się rozwijają.
Po pierwsze: poczucie bezpieczeństwa Nauka nie jest naszą naturalną potrzebą. Rodzice, pełni najlepszych intencji, myślą, że mózg ich dziecka przede wszystkim chce się uczyć. I to największy błąd, jaki popełniają. „Mózg nie chce się uczyć, tylko przetrwać – pisze wybitny naukowiec i biolog molekularny John Medina. Uważa, że to zbieg okoliczności, że nasz intelekt może spełniać podwójną funkcję w szkole i pozwalać nam tworzyć arkusze kalkulacyjne albo uczyć się francuskiego. „Nie żyjemy po to, byśmy mogli się uczyć. Uczymy się po to, by przeżyć. To oczywiście pociąga za sobą wiele innych rzeczy, a najważniejsza z nich jest taka, że jeśli chcemy mieć dobrze wykształcone dziecko, to musimy mu stworzyć bezpieczne środowisko. Jeśli potrzeba bezpieczeństwa mózgu zostaje zaspokojona, neurony mogą dorabiać sobie »na boku« na lekcjach matematyki. Jeśli nie, algebra idzie w kąt” – pisze Medina.