Co dla nas z tego wynika? Oprócz tego, że przytulanie i dbanie o dziecko to najwyższa powinność? Ano to, że musi ono uczęszczać do szkoły, która nie pozbawi go tego bezcennego skarbu, jakim jest poczucie bezpieczeństwa. Trójka dzieci Izy Mazur-Poniatowskiej, dziennikarki, chodzi do szkoły waldorfskiej w Warszawie. – Przygodę z pedagogiką waldorfską zaczęłam od córki. Najpierw posłałam ją do przedszkola obok domu. Po dwóch tygodniach okazało się, że panie zamykały ją w toalecie, gdy nie chciała leżakować. Natychmiast ją stamtąd zabrałam. I tak trafiłyśmy do polecanego przez znajomą przedszkola waldorfskiego, a później do szkoły.
Najbardziej zaczarowała mnie wychowawczyni Helenki, bardzo skupiona na dzieciach. Do każdego ucznia podchodzi się indywidualnie, a zadania są tak dobierane, by wspomagać naturalny rozwój. To nauczyciele i filozofia wspierania dzieci w ich rozwoju ujęły mnie najbardziej. A cała pedagogika Rudolfa Steinera? Widzę, jak działa, nie mam potrzeby jej analizować. Nie ma sytuacji: „Mamo ja nie chcę do szkoły”. Zależało mi też, żeby dzieci uczyły się w miejscu, w którym poza intelektem będą mogły też rozwijać swoją osobowość, uważność, umiejętności społeczne. A tu stawia się na komunikację, wzajemne wspieranie. Nie ma rywalizacji. Dzieci uczą się życia w naturalnym rytmie. Każdy dzień ma swój stały plan. To daje im poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Nie uczą się na pamięć, bez rozumienia, a wprowadzane tematy poparte są doświadczeniem. Jest dużo zajęć artystycznych: malowanie, śpiew, gra na instrumentach, warsztaty w drewnie, każde dziecko może wyrażać twórczo swoją osobowość. Dla mnie najważniejsze było, żeby nie zabić w moich dzieciach chęci poznawania i uczenia się.
Ta szkoła je wzmacnia i pielęgnuje. Cała trójka jest chętna, żeby odkrywać. Maks (9 lat) pracuje już nad wynalazkami na miarę Nagrody Nobla, Marysia (12 lat) z przyjaciółką mają rozpisany plan ukończenia szkoły teatralnej i kariery aktorskiej, Helenka (14 lat) działa społecznie i pisze piękne opowiadania.
Tu znajdują balans pomiędzy wrzaskliwym światem i atakującymi zewsząd mediami. Mają spokój. Dzieci uczą się wyłącznie dlatego, że „tego chcą, a nie dlatego, że ich czegoś nauczamy” – dowodzi Gerald Hüther.
To myśl antypedagogiki, która powstała w latach 70. XX wieku. Aby mózg ludzki mógł kreować i tworzyć, w procesie edukacji dziecko powinno być przewodnikiem, a nauczyciel wsparciem i pomocą w wymyślanych przez nie eksperymentach i projektach. Do XIX-wiecznego systemu, w którym dziecko jest nadal trybikiem, dodaliśmy jeszcze własne niespełnione ambicje. Kilka języków obcych w przedszkolu, konie, joga, szachy, pianino, piłka nożna etc. Bo inaczej nasze dziecko wypadnie z kolejki po sukces. Większość najpóźniej po dwóch latach od pójścia do szkoły traci wrodzoną ciekawość świata. Wyobraźnia zamiast eksplodować pod wpływem nowych doznań, zanika.
Co czeka takie dzieci? Staną się jak większość społeczeństwa. Gotowe tylko do wykonywania tych samych, codziennych czynności. Dzień po dniu. Bez pasji i radości.