A kto się przywita? – strofowała mnie mama, gdy zziajany wpadałem z podwórka, a za stołem siedziała właśnie pani Całkowa, doktor Jasiewicz lub ciotka Iwona. Grzecznie więc bąkałem „dź-dobry!” i na pół świadomie aktualizowałem wewnętrzne oprogramowanie związane z tajemniczą sferą życia społecznego – z dobrymi manierami. Zakładka o nazwie „powitanie” wzbogacała się o kolejny przykład. Miałem wołać „dzień dobry” – nieprzynaglany i z daleka – sąsiadom, znajomym, wchodząc do jednego z czterech ulubionych sklepików, i w ogóle osobom starszym. Czyli tak naprawdę wszystkim. Wprawdzie od tamtej pory na świecie pojawiło się sporo osób, od których to ja jestem starszy, ale oprogramowanie z dzieciństwa wciąż działa – i każdorazowo odczuwam potrzebę przywitania się, otwierając drzwi, za którymi mnie jeszcze nie było. Tak jest i tym razem.
Powinienem się przedstawić, prawda? Dzień dobry, nazywam się Grzegorz Kasdepke i to właśnie przeze mnie Państwa dzieci wieczorami, zamiast przysypiać, chichoczą jak oszalałe. Jestem autorem książek, które, mam nadzieję, bawią także dorosłych. Jestem też ojcem siedemnastoletniego Kacpra, który bardzo pilnuje, abym nie popadł w samouwielbienie. Od tego numeru „Gagi” będę dzielił się z Państwem moimi wychowawczymi frustracjami.
Mimo że mój rodzinny Białystok w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku nie miał nic wspólnego z Krzemową Doliną, oprogramowanie, w jakie mnie wyposażono, działa bez zarzutu. A przecież i wtedy na świecie roiło się od wirusów! Byłem świadkiem karczemnych awantur w kolejce po mięso, każdego miesiąca oglądałem na żywo nowy odcinek plenerowego serialu pod tytułem „Robotnicza brać cieszy się z wypłaty”, patrzyłem na partyjnych działaczy w telewizji, słuchałem ich kolegów w radiu, chodziłem na pochody pierwszomajowe, które zawsze kończyły się tak samo – popijawą w parku. Na dobrą więc sprawę powinienem nasiąknąć peerelowskimi manierami – i żadne upomnienia mamy nie miały prawa osiągnąć rezultatu. Dlaczego osiągnęły? Cóż, przyczyny są zapewne trzy. Pomimo że w peerelu roiło się od wirusów, bez zarzutu działały wtedy programy antywirusowe – pod postacią babć, dziadków, ciotek i stryjenek. Tak naprawdę każda dorosła osoba, znana mi czy przypadkowo spotkana, miała prawo mnie skarcić, jeżeli odezwałem się (na przykład w autobusie) robotniczo-plenerowym zwrotem. A ja w pełni taki stan rzeczy akceptowałem. Sprzeczać się z dorosłymi?! Niedorzeczność! Mój dziadek powtarzał mądrość rodem z Czarnego Lądu: „Żeby wychować dziecko, potrzebna jest cała wioska”. Na czerwonym socjalistycznym lądzie ta prosta zasada także się sprawdzała.
Drugą przyczyną była niechęć do peerelowskiego stylu bycia. Nie bez powodu „Kabaret Starszych Panów” cieszył się taką popularnością – w epoce promującej zgrzebność i prostactwo, dobre maniery były towarem deficytowym, a więc pożądanym. Ludzie buntowali się przeciwko szarej rzeczywistości w sposób najprostszy z możliwych – na opryskliwe „czego?!” sprzedawczyni, odpowiadali: „Bardzo proszę o…”, „Panię będzie łaskawa…”, „Czy mogłaby pani…” i tak dalej. Bunt pod postacią dobrego wychowania? Nie takie cuda miały miejsce w byłych demoludach. No, i wreszcie trzecia przyczyna – książki. Władza ludowa popełniła błąd – zamiast propagować czytelnictwo, zamiast walczyć z analfabetyzmem, powinna była, dla własnego dobra, skupić wszystkie wysiłki na rozbudowie programów telewizyjnych. Ogłupiałe programami społeczeństwo byłoby mniej skłonne do refleksji, krytyki, a koniec końców i do buntu. Ale władza ludowa uparła się, że dotrze z książkami pod każdą strzechę – i tym samym strzeliła sobie w piętę. Bo literatura pokazała świat, który nijak miał się do taczającej rzeczywistości – a taki, na przykład, Tomek Wilmowski z popularnych książek Alfreda Szklarskiego był dużo ciekawszy od pioniera Pawki Morozowa. Nie chciałem wyrosnąć na Gomułkę. Chciałem wyrosnąć na łamiącego kobiece serca uroczego awanturnika – kolegę Atosa, Portosa i Aramisa!
Po co się rozpisuję o dobrym wychowaniu? Skąd pomysł na felieton, którego nie tylko treść, ale i tytuł, trąci myszką? Czy nowoczesnego rodzica może zainteresować coś tak archaicznego, jak dobre maniery? Hm, pomyślmy… Uczymy nasze dzieci języków obcych – żeby łatwiej im się żyło. Może więc z tych samych powodów powinniśmy uczyć je zasad dobrego wychowania? Człowiek znający zasady savoir-vivre’u wie, jak się zachować w różnych sytuacjach – i już! Nie przeżywa stresu, przedstawiając się szefowi, idąc z sympatią na kolację do restauracji czy odwiedzając przyszłą teściową. Prawdę mówiąc, już dawno machnąłem ręką na dorosłych – jeżeli sami się dotąd nie przekonali, że warto dbać o pewne formy, to pewnie już ich nie przekonam. Na szczęście są jeszcze dzieci. Lata temu napisałem dla nich książkę, która – ku mojej uciesze – wciąż jest obecna na listach bestsellerów: „Bon czy ton. Savoir-vivre dla dzieci”. Nie gwarantuję, że po jej przeczytaniu Państwa pociechy zaczną zachowywać się jak przystało na damy i gentlemanów. Ale przynajmniej będą wiedziały, kiedy zachowują się nie tak, jak należy. Człowiek, który zna dobre maniery, łamie je w dużo ładniejszy sposób od osoby, która ich nie zna. Choćby więc z przyczyn estetycznych przypominajmy dzieciom o prostym „dzień dobry”. Na koniec wypadałoby choć w małym stopniu nawiązać do tytułu. Cóż… Wesołych świąt! Mam nadzieję, że nie zeskorupieli Państwo na tyle, by nie cieszyć się w tych dniach kraszeniem jajek i walką na pisanki!