Pierwszy dzień rozstania. Moja córeczka ma roczek. Biegam do toalety, żeby sobie popłakać. Budzę tym ogólne zainteresowanie, bo Brytyjczycy płaczą, ale jakoś do wewnątrz. łzy kapią im na wątrobę, a nie policzki. Koleżanka napotkana przed lustrem puka się w czoło. „Zadzwoń zaraz do żłobka i zapytaj, czy mają webcam” – mówi.
Dziecko w cyberprzestrzeni
Nie przypuszczałam, że angielski żłobek w południowym Londynie, do którego chodzi nasza Hania – choć mieści się w wiktoriańskim domu przypominającym trochę zamek Gargamela – z techniką jest jak najbardziej do przodu; ma dwie kamery w każdej sali oraz trzy w ogródku. Następnego dnia mogę już oglądać Hanię w cyberprzestrzeni. Od razu jest mi lżej. Widzę, jak „czyta” książeczki, bawi się klockami, robi babki z piasku… Ale przecież jest tak zimno, a ona nie ma na głowie czapeczki! Dzwonię do żłobka. „Proszę natychmiast założyć Hani czapeczkę, lato się już dawno skończyło” – mówię. Pada krótkie: „No problem”. Za chwilę ma już okrytą głowę – jako jedyne dziecko w całym ogródku. Za parę dni dzwoni do mnie pani dyrektor żłobka Hani. „Pani córka od rana płacze. Przestaje tylko wtedy, gdy ją nosimy na rękach lub jej śpiewamy” – mówi. „To dobrze” – chwalę. „Ja też jej ciągle śpiewam i noszę ją na rękach”. „Proszę zaprzestać tych śpiewów, bo się do tego przyzwyczai” – niespodziewanie gani mnie dyrka. Rzucam telefon i biegnę po Hanię do żłobka. Czy mojemu dziecku dzieje się krzywda? Zastaję ją w ogródku, w małym samochodziku, który popycha młody chłopak niańka, jedyny taki rodzynek w całym żłobku. Fajny jest! Nie dość, że po męsku szybko pcha samochodzik, to jeszcze nuci sobie pod nosem jakąś miłą melodię. Hania ze spokojną miną kiwa się w samochodziku w takt jego piosenki. Jedna rączkę trzyma na kierownicy, a drugą macha mi na powitanie. Nie wygląda wcale na złą ani nieszczęśliwą. Zabieram ją jednak wcześniej do domu.
Odporni rodzice, odporne dzieci
Żłobek Hani w pełni odzwierciedla brytyjskie wychowanie, które opiera się na pewnej – wydawałoby się – sprzeczności. Z jednej strony dzieci – od najmłodszych lat – mają dużo luzu. Brytyjscy rodzice z pozoru nie różnią się od rodziców skandynawskich. Na dzieci się tu nie krzyczy, zezwala się im na zabawy w błocie i chodzenie boso po trawie w październiku. Roczne dzieci są bardzo samodzielne – jedzą same, brudząc się przy tym od stóp do głów, czym nikt tu się nie przejmuje. I słusznie – pralkosuszarki i superproszki wypiorą każdy brud. Nikt nie boi się tu zarazków ani bakterii, ale czasem aż do przesady. W supermarketach często widzi się roczne bobasy podjadające prosto z półki niemyte truskawki, za które mama zapłaci dopiero przy kasie. Jeśli dziecko zje coś z podłogi – na przykład zielony groszek, który przy obiedzie sturlał się pod stół – rodzice nie dostają z tego powodu apopleksji. Jeśli dziecko cały dzień je tylko makaron, a następnego tylko serki homogenizowane, rodzice też podchodzą do tego ze spokojem – nie ganiają za dzieckiem z łyżeczką w nadziei, że jednak zje trochę kaszki. Zje – to dobrze. Nie zje teraz – to potem. Rezultaty takiego wychowania widać szybko. Dwuletnie dzieci idealnie już operują nożem i widelcem. Jeśli chodzą do żłobka, zwykle szybko odnajdują się w grupie rówieśników w szkole. Panuje przekonanie, że żłobek – choć parę dni w tygodniu – jest dziecku niezbędny tak jak karmienie piersią, bo to tu dziecko zetknie się z pierwszymi wirusami i się na nie uodporni. Małe dziecko ma mieć gile do pasa, bo tak tworzy się jego naturalna ochrona przed poważniejszymi chorobami. I tak na przykład – według popularnego dziennika „Metro” – zachorowalność na białaczkę jest podobno mniejsza wśród dorosłych, którzy jako małe dzieci chodzili do żłobków.
Zimy chów i eliminacja trutni
Z drugiej jednak strony wychowaniu w Wielkiej Brytanii towarzyszy pewna zimna nuta, zwyczaje niemal wiktoriańskie. Kontrowersyjny program telewizyjny „Bringing Up a Baby” transmitowany przez Channel 4 w 2007 roku sugerował na przykład, by przytulanie dziecka ograniczyć do dziesięciu minut dziennie. Dziecko miało uczyć się zasypiać samo, bez kołysania, w wieku kilku miesięcy. Choć programy ukazujące dzieci poniżej piątego roku życia zostały obecnie w Wielkiej Brytanii zakazane, a program „Bringing Up a Baby” zdjęto z anteny na prośbę rodziców, którzy w nim występowali, oraz w wyniku wielu skarg innych rodziców, którym program się nie podobał,to rygorystyczne metody wychowawcze oraz tzw. zimny chów nie są obce brytyjskim rodzicom. Panuje tu bowiem przekonanie, że dziecko nie może być za ciepło ubrane – lepiej niech trochę zmarznie, niżeli miałoby się spocić; nie może mieć zbyt wielu zabawek; słodycze może jeść tylko w soboty. Obowiązek chodzenia do szkoły mają już pięcioletnie dzieci (na szczęście w większości szkół do 11. roku nie zadaje się prac domowych). Dzieci w wieku 16 lat często podejmują weekendowe, lekkie prace, na przykład roznoszenie gazet – tak zarabiają na kieszonkowe, choć już od ósmego roku życia rodzice wypłacają im tygodniową „pensję” za wykonywanie drobnych prac domowych. Dużą uwagę poświęca się na to, by dzieciństwa dzieciom nie przesłodzić. W sensie dosłownym – w żłobkach zamiast cukierków w nagrodę za osiągnięcia i dobre zachowanie dzieci dostają naklejki,
które przykleja im się na pierś jak medale. Nie jest też wyjątkiem, gdy rodzice odmawiają dzieciom zabawek, a później pieniędzy. Jeden z najzamożniejszych Brytyjczyków kompozytor sir Andrew Lloyd Weber ogłosił na przykład w tym roku, że jego dzieci nie odziedziczą po nim jego fortuny, bo nie chce, by się rozleniwiły. Weber uznał, że
wesprze swoje dzieci i finansowo tylko na studiach i w początkach ich kariery zawodowej, ale potem muszą już radzić sobie same. Wszystko po to, by przygotować je do samodzielnego życia w społeczeństwie. Eliminacja trutni to myśl przewodnia każdego brytyjskiegorodzica, który już od samego początku jest świadomy tego, że dzieci nie są jego własnością, są raczej wychowywane po to, by żyć kiedyś swoim niezależnym życiem; budować nowe imperia, popijając przy tym herbatę.
Tatuś na spacerze, health visitor w domu
Sztywne reguły wychowania to jedno, a miłość i czas poświęcony dziecku – drugie. Pomimo iż relacje dzieci z rodzicami w Wielkiej Brytanii bazują na zasadzie „odtąd – dotąd”, a granice są mocno wyznaczone, nie znaczy to jednak, że dzieci są zaniedbane ze względu na brak czasu. Po urlopie macierzyńskim wróciłam do dawnej pracy na trzy dni w tygodniu, a mój weekend zaczyna się w środy wieczorem. Czułam się wyróżniona tym, że mój pracodawca poszedł mi na rękę i pozytywnie rozpatrzył podanie o trzy piąte etatu. To jednak nic nadzwyczajnego. Według najnowszych danych BBC w ubiegłym roku pracodawcy brytyjscy pozytywnie rozpatrzyli około 90 proc. podań o nienormowane godziny pracy rodziców, których dzieci mają mniej niż sześć lat. Każdego roku rośnie liczba rodziców pracujących z domu. Dotyczy to zarówno matek, jak i ojców. Brytyjskich tatusiów widać bowiem wszędzie: w parkach, w kawiarniach i na placach zabaw, nie tylko w weekendy. Wielu moich znajomych wyspiarzy dzieli
się po równo obowiązkami domowymi. Często zdarza się, że mężczyźni przejmują większość domowych obowiązków, podczas gdy kobiety wracają do pracy. Przy wielu placach zabaw działają tzw. one o’clock club, czyli popołudniowe zajęcia dla rodziców z dziećmi. Piątkowe i sobotnie spotkania „one o’clock” są często przeznaczone wyłącznie dla tatusiów z dziećmi. Największe przyjaźnie z innymi rodzicami zawarłam jednak nie w parku, lecz w rejonowej przychodni, podczas specjalnych, cotygodniowych zajęć dla rodziców z dziećmi, na których nauczyłam się nie tylko pierwszej pomocy, ale także tego, co i jak gotować małemu dziecku, jak się z nim bawić, dlaczego nigdy nie wolno zostawiać dziecka samego w wannie etc. Od chwili kiedy dziecko się urodzi, do momentu, aż pójdzie do szkoły, czuwa nad jego zdrowiem tzw. health visitor, rodzaj pielęgniarki środowiskowej, która odwiedza w domu całą rodzinę w pierwszych, najtrudniejszych chwilach po porodzie. Gdy nasza health visitor przyszła do nas parę dni po porodzie Hani, wypaliła od wejścia: „Czy myśleliście już państwo o antykoncepcji? Polecam wkładkę domaciczną”. „Dla mojej córki? Czy to nie za wcześnie?!” – zapytał mój mąż.
Kraj bardziej świadomego macierzyństwa
Brytyjczycy zarówno do tematu ciąży, jak i narodzin oraz wychowania dzieci podchodzą bez emocji. Gdy w pierwszych tygodniach ciąży zgłosiłam się do lekarza rodzinnego, oznajmiając mu o moim stanie, usłyszałam rutynowe pytanie: „Usunąć czy nie?”, jakby to chodziło o bolący ząb. Zszokowała mnie kolejność tego pytania; to, że najpierw pyta się, czy „ usunąć”, a potem dopiero – czy „nie”. Ale to właśnie w tamtej chwili poczułam wagę tego, co miało nastąpić; całą doniosłość macierzyństwa. Czy Wielka Brytania to kraj szczęśliwego, bo bardziej świadomego rodzicielstwa? Nie ze wszystkimi aspektami tutejszego wychowania trzeba się zgadzać, ale warto nauczyć dziecko samodzielności od najwcześniejszych lat. Od mojego brytyjskiego męża uczę się opanowania i tego, by zawsze tłumaczyć Hani – jak dorosłemu, a nie jak dziecku dlaczego nie może wchodzić do łóżka w zabłoconych kaloszach. A gdy Hania wychodzi z ojcem na plac zabaw, to ja dyskretnie naciągam jej czapeczkę na uszy…