Siedzę w Genewie i podziwiam widoki, a jest co podziwiać – Szwajcarzy nie spaskudzili zanadto ojczyzny. Troszkę, owszem, ohydztwa i tu się znajdzie, całość jednak sprawia wrażenie więcej niż korzystne.
Ktoś powie: „Nic dziwnego, mają Alpy”. No tak, trudniej zasłonić billboardami Alpy niż Tatry (że o Sudetach nie wspomnę), ale bądźmy szczerzy – gdyby w Polsce piętrzyły się nawet Himalaje, to i tak droga na Mount Everest byłaby ledwie widoczna zza wielkoformatowych reklam. Nie w krajobrazie więc problem, lecz w sensownym prawie, które nie pozwala na to, by jeden z drugim bździł gdzie i czym popadnie. Przy czym bździć można zarówno tablicami pełnymi ogłoszeń, jak i gargamelowatymi domkami, które po ukończeniu malujemy na odpowiednio jaskrawe kolory. O polskich grzechach architektonicznych świetnie pisze pan Filip Springer, na przykład w książce „Wannie z kolumnadą”; autor posługuje się słowem ze swadą godną starego mistrza, a jest, psiakrew!, młokosem urodzonym całą dekadę po mnie. Zawiść, zawiść!
O zawiści napiszę jednak innym razem, porzucę też natrząsanie się z polskiej architektury i urbanistyki – pan Springer robi to ze znawstwem i smakiem. Ja tymczasem zapraszam Państwa do podstawówki, na lekcję plastyki. Wspólnie spróbujemy wytropić powiązania między zasyfionym krajobrazem a edukacją artystyczną w naszych szkołach.
Gdy byłem jeszcze smarkaczem, lekcje wychowania plastycznego nazywano rysunkami, ot, po prostu, choć nie tylko rysunkom oddawaliśmy się podczas ich trwania. Na rysunkach zdarzało się nam malować, lepić, a nawet wydzierać. Rysowaliśmy laurki na Dzień Mamy, wycinaliśmy literki na apele poświęcone rewolucji październikowej… Najbardziej jednak utkwiło mi w pamięci coroczne przygotowywanie górniczych czapek. Zwanych fachowo czakami.
– A w Białymstoku są kopalnie? – pytałem zaciekawiony.
– Nie – odpowiadała pani od rysunków. – Ale górnicy ciężko pracują dla nas wszystkich, dla całej Polski.