Pierwszy września, pierwszy dzień szkoły – zdanie tak oczywiste jak towarzyszące mu żółknące liście, jednak nie dla wszystkich oznaczające to samo. W Polsce coraz więcej rodziców decyduje się na edukację dzieci w domu.
Nie pakują tornistra i drugiego śniadania, nie zastanawiają się, czy do klasy dojdzie ktoś nowy i czy ulubiona koleżanka, kolega będą znowu siedzieć obok w ławce. Ich rodzice zdecydowali, że szkoła i panujący w niej system edukacyjny są niewłaściwe, i postanowili uczyć swoje dzieci w domu.
Gdy myślimy o szkole, o uczeniu się, edukacji, cały mechanizm, który tworzy jej strukturę, wydaje się oczywisty, a przecież szkoła w formie, jaką znamy, to niejako efekt uboczny rewolucji przemysłowej XIX wieku.
Podział dzieci według wieku, klasy, lekcja, przerwa, sprawdziany, oceny, egzaminy – przyjmujemy ten system bez dyskusji, tak jakby nie było żadnej alternatywy. Tymczasem ona istnieje, choć jest dla większości niedostępna i wręcz niewyobrażalna. Typowa szkoła wydaje się tak naturalna dla naszego życia, że aż trudno sobie wyobrazić, jak właściwie mogłaby wyglądać nauka dzieci w domu – a to, jak się okazuje, nie jest wcale tak skomplikowane.
Jakie są formalności w związku z edukacją w domu?
1. Dziecko musi być zapisane do szkoły, w której będzie zdawać egzaminy sprawdzające jego wiedzę z tzw. podstawy programowej.
2. Dyrektor tej szkoły musi wydać zgodę na naukę w domu, a specjaliści z poradni psychologiczno-pedagogicznej – opinię o dziecku.
3. Jeszcze zobowiązanie o przystępowaniu do egzaminów oraz o przydatności mieszkania do nauki i już można zaczynać.
4. Nie ma formalnych wymagań co do wykształcenia pedagogicznego, najczęściej domowymi profesorami zostają nauczyciele, a dokładniej nauczycielki (w większości przypadków to jednak matki zostają w domu z dziećmi).
5. Domowy nauczyciel ma nienormowany czas pracy, może wybrać wiele modeli alternatywnych ścieżek edukacyjnych.
Dla początkujących i jeszcze niepewnych dobry może okazać się system „szkoła w domu”, czyli to samo co w szkole, ale w domu: lekcje, podręczniki, zeszyty. Jego plusy to poczucie bezpieczeństwa wynikające z poruszania się w znanej strukturze, wady to groźba nudy – atmosfera szybko zaczyna przypominać tę szkolną, a kolegów, towarzystwa brak.
Radykalniejsza i dotykająca sedna problemu, czyli idei nowoczesnej edukacji, może być metoda „odszkolnienia” Johna Holta – guru tego środowiska. Jego rewolucyjne podejście do edukacji zakłada odrzucenie szkoły jako systemu opresji na rzecz stworzenia dzieciom warunków, w których mogłyby realizować naturalną ludzką skłonność – ciekawość i wynikającą z niej naukę.
Według Holta uczenie nie jest efektem nauczania, nie wynosimy wiedzy z zapamiętywania informacji na lekcjach, z wkuwania na pamięć – uczymy się przez działanie. Rodzice dają dziecku tyle wolności w uczeniu się, ile zdołają zaakceptować. Teoretycznie może to skutkować zarówno ośmiolatkiem zgłębiającym astronomię, jak i dziewięciolatką dopiero uczącą się pisać.
Dla kogoś, kto skończył zwykłą szkołę i jest zaprogramowany na to, że jego dziecko będzie się zaczynało uczyć czytać w pierwszej klasie podstawówki, takie podejście może być nie do przyjęcia. Nieumiejący czytać dziesięciolatek nie będzie życiową porażką dla rodziców, którzy wyzwolili się z mentalnego przymusu linearności edukacji masowej i otworzyli się na indywidualną gotowość dziecka do poznawania świata według jego aktualnych możliwości.
Tyle teoria, w praktyce istnieją egzaminy, bez zdania których dalsza edukacja domowa nie będzie możliwa. Idealistyczna wizja dzieci wolnych od przymusu jest jednak wtłoczona w oficjalne ramy. Siedmiolatek musi umieć czytać i koniec.
Czyż nie jesteśmy lepsi?
Pomiędzy tymi dwiema skrajnymi metodami nauki w domu mieści się cała gama pośrednich. Ich wybór zależy od możliwości rodziców i dzieci – obserwacja i dostosowanie metodyki oraz tempa nauki do ich osobistego rozwoju to jeden z najważniejszych argumentów za nauczaniem w domu. Magiczny termin „indywidualny tok nauczania” jest tu normą.
To rodzic razem z dzieckiem – oczywiście zależy to od poziomu demokratyzacji życia w danej rodzinie – decydują, co i kiedy będzie przerabiane. I tak – lekcja biologii w zoo czy w parku raz w tygodniu, a nie w roku. Muzeum, wycieczka do renesansowego zamku, by tam uczyć się naraz historii nowożytnej i historii sztuki – bez problemu. Poza finansami ograniczeniem pozostają tylko fantazja i siły. Bo to nie jest zajęcie dla każdego. Zapewnienia, że wszystkie dzieci mogłyby się uczyć w domu, są fałszywe. Dzieci może tak, ale nie wszyscy rodzice nadają się do roli domowego nauczyciela. Bierze on na siebie odpowiedzialność, która w szkole była rozłożona na wiele osób, to od niego zależy, czego zdoła dziecko nauczyć, a czego nie.
Ciąży na nim odpowiedzialność prawno-moralna, ale i mnóstwo obowiązków: czekają go codzienne przygotowywanie lekcji, wyszukiwanie czy robienie pomocy naukowych, planowanie wycieczek oraz organizacja korepetytorów, którzy będą uczyć tych materii, z którymi sam sobie nie poradzi.
Dochodzi do tego jeszcze cała „niewidzialna” praca, czyli prowadzenie domu.
Czy rodzice, którzy posyłają dzieci do osiedlowej podstawówki, są gorsi, nie dbają o ich edukację, świadomie narażają na przemoc? Nie jest prawdziwy obraz szkoły jako piekła wszelkiej przemocy, groźnej maszyny mielącej genialne dzieci na papkę, która będzie posłusznie pracować w fabrykach. A taka wizja tej instytucji często pojawia się w ustach rodziców uczących w domu. Domowe nauczanie może również być formą przemocy, bardzo subtelnej, bo kontrolującej życie dziecka na wielu poziomach.
Szkoła – machina ucisku
Aż się prosi, by zacytować bardzo znamienne i przewrotnie brzmiące zdanie: „Ubogim rodzicom pragnącym posłać dzieci do szkoły chodzi nie tyle o wiedzę, ile ich kwalifikacje i zarobki. Zaś rodzice z klasy średniej oddają swoje dzieci pod opiekę nauczyciela, żeby nie nauczyły się rzeczy, których ulica uczy biednych”. Napisał to Ivan Illich w książce „Odszkolnić społeczeństwo”. Ten filozof, ulubieniec anarchistów, zwalczał szkołę jako machinę ekonomicznego i politycznego ucisku.
Ale ta głęboka i bolesna prawda może mieć też drugie dno – rodzice zabierający dziecko z jednego systemu wtłaczają je w inny, swój własny. Nawet ta uciążliwa obowiązująca podstawa programowa, z której trzeba zdać egzaminy, nie zabezpieczy dziecka przed ugniataniem go według światopoglądu nauczyciela. Niezależnie od tego, czy jest nim pani/pan w szkole, czy rodzic w domu.
Może dlatego jest to metoda najbardziej rozpowszechniona wśród rodzin głęboko religijnych, zarówno w Polsce, jak i na świecie. Dziecko uczone w domu nie spotka się z nauczycielką lesbijką, z biednymi i niedouczonymi z bloków na peryferiach, z muzułmaninem modlącym się na przerwie. Rodzice uczący w domu nie kryją się z tym, że ich dzieci kontaktują się głównie między sobą, zjazdy takich rodzin gromadzą niewielką liczbę osób, poczucie wyjątkowości w tak małej grupie jest dość łatwe do pielęgnowania, a sam fakt uczenia w domu doskonale zaspokaja potrzebę elitarności. Nienawistne opisy szkoły, obraźliwe historie o nauczycielach, pełne pogardy przestrogi przed motłochem „złych” dzieci na korytarzach masowych szkół – to przykry dodatek do relacji o nieustającej radości uczenia w domu.
I tak uczymy się sami
Bo to niewątpliwie radość, gdy przypomnimy sobie siermięgę szkół, przez które przeszliśmy. Można wiele zarzucić domowym edukatorom, ale nie to, że przekazują wiedzę w sposób nieprzyjazny dziecięcej percepcji. Przeciwnie – na wszelkie sposoby starają się, by coś z tego zostało w głowie ucznia, gimnastykują się, by to, co dzieci naprawdę ciekawi, połączyć z tym, czym chcą ich zaciekawić autorzy programów.
Rodzice uczący w domu zapewniają, że ich dzieci doskonale socjalizują się na zajęciach hobbystycznych poza domem, że asertywności uczą się w codziennych kontaktach z ludźmi, a naukę rozwiązywania konfliktów trenują wewnątrz rodziny.
Ich wyniki na egzaminach są zazwyczaj doskonałe, co jest zrozumiałe, gdy pomyślimy o tym, ile pasji włożono w ich naukę i w jak atrakcyjny i przystępny sposób się ona odbyła. Małe dzieci, na poziomie podstawówki, uczą się z rodzicami, starsze mają więcej własnej inicjatywy, by w gimnazjum czy liceum zacząć uczyć się właściwie samemu.
Domowi edukatorzy często powołują się na historyczne już teksty pionierów tej metody. Ich argumenty, wizja systemu szkolnego nie są już aktualne. Szkoła lat 70. XX wieku i ta dzisiejsza to dwie różne instytucje. Zmieniła się tak jak społeczeństwo, coraz więcej zwykłych osiedlowych placówek wprowadza demokratyzujące zasady, można wybierać w ofercie szkół prywatnych i społecznych, nie ma już monopolu na wiedzę.
Najważniejsza jest jednak zmiana na poziomie ewolucyjnym – przy powszechnej informatyzacji naszej rzeczywistości, gdy każde zapytanie wpisane do wyszukiwarki internetowej generuje tysiące odpowiedzi od poziomu leksykalnego do uniwersyteckiego, nauczyciel nie ma już monopolu na wiedzę, można go sprawdzić, używając komórki pod ławką.
Zabranie dzieci ze szkoły nie jest odpowiedzią na jej problemy i choć szkoła jest instytucją opresyjną, równającą do średniej nieskończoną ilość różnych potencjałów, choć uczy wedle przestarzałych XIX-wiecznych zasad, chodzenie do niej nie jest czystą stratą czasu. Zmiany już zachodzą, rodzice zaczynają wymagać od szkoły czegoś więcej niż trzymania dzieci z dala od domu od 8 do 15, bez weekendów.
Same dzieci obsługujące laptopy wcześniej niż widelce wiedzą, że chcą czegoś innego, czegoś bardziej przypominającego rzeczywistość niż skansen.
Uczenie w domu to zadanie dla wytrwałych i bardzo pewnych swoich możliwości rodziców. Wiele metod na wspieranie dzieci w ich dążeniu do poznawania świata jest jednak łatwych do wprowadzenia także w standardowych rodzinach. Odrobina świadomości i można mieć szkołę w domu, i to bez rewolucyjnych zmian.
Edukacja szkolna w pigułce
Początki szkoły, jaką znamy, z ławkami i klasą, pojawiają się w historii ludzkości na przełomie XVII i XVIII wieku. Do tego momentu nauczanie w domu prowadzone przez prywatnych tutorów było dostępne tylko dla elit.
W latach 70. XX wieku pojawiła się fala krytyki wobec powszechnego systemu oświaty. Jej głównym przedstawicielem był Amerykanin John Holt, który stworzył podstawy idei powrotu do uczenia w domu. Wraz z pierwszą opublikowaną w 1964 r. książką pt. „How Children Fail” („Klęska dzieci”) rozpoczął wielką batalię o zlikwidowanie instytucji szkoły i powrót do „naturalnych” metod zdobywania wiedzy. Wkrótce dołączyli do niego inni naukowcy badający wczesne nauczanie: Raymond i Dorothy Moore czy wspomniany już Ivan Illich.
Co ciekawe, Holt jest jednoznacznie kojarzony z opcją lewicową, a państwo Moore z prawicową, ale jak widać, te dwa światy mogą się czasami łączyć. Dziś w USA uczy się w domu około 2 mln dzieci, w Europie najwięcej w Wielkiej Brytanii – szacunki mówią o 100 tys. W Polsce obowiązek edukacyjny wprowadzono wraz z odzyskaniem niepodległości w 1918 r. Po 1945 r. nie było legalnej edukacji domowej, prawo to pojawiło się dopiero w 1991 r. Szacuje się, że w domu uczy się około pięć tysięcy dzieci, i liczba ta stale rośnie.