Nie ma szkół, do których chodziłyby wyłącznie dzieci z Bullerbyn, a kadra miałaby za sobą casting do „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”. – Szkoła jest do bani – nie wiem, czy Tola podsłuchała to u Karioki, Cegiełki czy innego członka bandy Tolka Banana, czy też wymyśliła sama.
Faktem jest, że świeżo upieczona trzecioklasistka powtarza to hasło niepokojąco często. Pocieszam się, że szkoła wcale nie jest do bani, chodzi jedynie o zasygnalizowanie wyższego stopnia wtajemniczenia w meandry systemu edukacji. W wieku sześciu lat Tola przebierała nogami na myśl o pójściu do szkoły. Wymogła na nas, żebyśmy wcześniej zabrali ją z królestwa misiów i koleżanek w różach i pastelach. W pierwszej klasie łapczywie chwytała, o co w tej szkole w ogóle chodzi, a jak już złapała, to w klasie drugiej przeszła do opozycji wobec systemu.
O buncie zawiadomiła nas uwaga wpisana przez nauczycielkę do dzienniczka, która brzmiała tak: „Tola ma napisać, dlaczego pokazała koledze z klasy środkowy palec, i co to oznacza”.
Tola podsunęła nam dzienniczek przestraszona swoim zbrodniczym czynem, który na domiar złego został przez nauczycielkę publicznie napiętnowany na forum klasy.
Ale my, zamiast ją skarcić, dalejże obdzwaniać znajomych i krewnych i chwalić się wiekopomną chwilą: nasza córka pokazała w szkole fucka! Wieść roznosiła się szybko.
Już po kwadransie z gratulacjami zadzwoniła Babcia Basia.
– Ale co ja teraz pani napiszę? – chlipała ciągle buntowniczka.
– Napisz, że w naszej rodzinie ciągle tak pokazujemy, że to serdeczny gest pozdrowienia, który wymieniamy między sobą regularnie podczas świąt i rodzinnych uroczystości – zaproponowałem.
Tola poweselała, otarła łzy i wyznała, że kolega prosił się o tego palca, bo był irytującym kapusiem podlizującym się pani, a do tego potrzebował aż dwóch dni, by wycisnąć z siebie donos na naszą córkę. No to dostał za swoje. Pani była świetna merytorycznie, ale jako wychowawczyni miała słabość do przymilnych lizusów robiących równe szlaczki. Miała swoich faworytów, a także grupkę renegatów, którym zdarzało się spóźnić albo nie odrobić zadania. Faworyci donosili na renegatów, a ci w rewanżu pokazywali im ukradkiem środkowe palce, na pohybel porządkowi i dyscyplinie. I o to chodziło. To także była część edukacji. Nie ma przecież takich szkół, do których chodziłyby wyłącznie dzieci z Bullerbyn, a kadra miałaby za sobą casting do „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”.
Wspominaliśmy sobie tę historię z palcem w czółnie na środku Jeziora Bobięcińskiego. Wiosłowaliśmy z Ludwikiem dzielnie pod ostry, południowy wiatr, a mimo to ledwo posuwaliśmy się do przodu. Cała energia szła na utrzymanie czółna dziobem do wiatru. Boczny powiew i fala mogły przewrócić łódkę. Było dosyć groźnie, dlatego dla rozluźnienia atmosfery przywołałem szkolne wybryki Toli. Pośmialiśmy się trochę z tego palca, a potem nagle Ludwik, wiosłujący na dziobie, odwrócił się i powiedział:
– Ja chyba nie dam rady bez przedszkola.
Dziwnie to zabrzmiało, bo jak na trzymającego się kurczowo przedszkola siedmiolatka mój syn świetnie radził sobie z wiosłem na dziobie rozhuśtanej łódki na środku jeziora.
– Ale dlaczego? – spytałem zdyszany, przekrzykując wiatr i Ewę z Tolą, które siedziały na środkowej ławce.
– W szkole będzie jeszcze lepiej niż w przedszkolu – dodała Matka.
– Ale moja banda… – Ludwik znów się do nas odwrócił, żeby lepiej słyszeć odpowiedź, i przestał wiosłować. Sam nie dawałem rady utrzymać przeciążonego czółna pod wiatr i fale zaczęły chlapać do środka.
– Wiosłuj, chłopie, wiosłuj, później pogadamy – wysapałem, myśląc o facecie spotkanym na pomoście w wiosce, który odradzał nam wypływanie w tak wietrzną pogodę. Ludwik poprawił kamizelkę ratunkową, chwycił mocniej wiosło i zabraliśmy się do roboty. Płynęliśmy w milczeniu, dopóki zalesiona wyspa nie zasłoniła nas od wiatru.
– No to co z twoją bandą? – zapytałem, gdy zwolniliśmy nieco tempa.
– No, nie wiem, czy się jeszcze wszyscy spotkamy – powiedział, a my, rodzice, sięgnęliśmy po zapasy wyświechtanych recept na szczęśliwe dzieciństwo i niemal chórem stwierdziliśmy:
– Pewnie nie, ale nie martw się, w szkole założysz inną bandę.
Wydawało się, że wybrnęliśmy jakoś z sytuacji, gdy milcząca dotąd Tola wbiła nam nóż w plecy:
– Ludwik, nie przejmuj się, przecież szkoła jest do bani.
Tego było już za dużo. Trzeba było zapobiec dalszej demoralizacji. Dopłynęliśmy do jakiegoś cypla i zarządziłem przesiadkę. Ja z Ewą siedliśmy na środkowej ławce, a dzieci zapędziliśmy do wioseł. Ludwik przesiadł się na tył, a Tola zajęła miejsce na dziobie. Za cyplem jezioro było nieco spokojniejsze, ale dla dzieci i tak była to ciężka robota.
– Dajecie radę?
– Tato!! – odpowiedzieli chórem i nacisnęli wiosła. Ruszyliśmy pod wiatr i pod falę w kierunku nowego roku szkolnego.