Nie wiem, ile miałem lat, gdy dostałem od rodziców pierwsze kieszonkowe, ale podejrzewam, że było to w trzeciej lub czwartej klasie podstawówki – wydałem je na model samolotu do sklejania PZL 37 (popularnie zwany Łosiem). Upaćkałem się cały klejem – i z jakiegoś powodu uznałem to za bardzo przyjemne.
Białystok w czasach mego dzieciństwa nie był miastem, w którym czyhało na dziecko wiele finansowych pokus. Składnica harcerska przy ulicy Kilińskiego na pewno jednak do nich należała. Kupiłem tam spitfire’a, messerschmitta, junkersa, no i oczywiście słynnego polskiego Karasia (PZL 23). Polowałem na „Świat Młodych” (wiadomo, komiks na ostatniej stronie…), byłem szczęśliwy, gdy udawało mi się ustrzelić w kiosku Ruchu broszurowe wydania książek Karola Maya, z lubością wgryzałem się w kupione za własne pieniądze prażone pestki słonecznika. Kieszonkowe dawało mi poczucie niezależności, a jednocześnie uczyło oszczędzać – dużo bardziej niż es-ka-o.
Pamiętają Państwo Szkolną Kasę Oszczędności?
Bo ja pamiętam, i to jak zły szeląg. Pani wychowawczyni kazała nam wszystkim, całej klasie, przynieść po dwa złote; następnego dnia otrzymaliśmy legitymacje członkowskie, za to straciliśmy pieniądze – nie zobaczyłem ich potem na oczy. Ani tej pierwszej składki, ani żadnej z kolejnych. Nauka płynęła z tego taka: pieniądze złożone w banku przepadają jak kamień w studni. Nie mieliśmy pojęcia, po co w ogóle normalnemu człowiekowi bank. No, chyba że chciał kupić kurę! „Grosz do grosza i będzie kokosza” – plakaty z takim właśnie hasłem wisiały w oknach oddziału PKO przy Rynku Kościuszki. Ktoś w bankowej centrali uznał najwyraźniej, że do mieszkańców Podlasia trzeba przemawiać prostym językiem.
Cały ten przydługi wstęp miał służyć jednemu – chciałem namówić Państwa do dawania swoim dzieciom kieszonkowego. Drobnych sum, 10 złotych tygodniówki, za które kupią sobie batona, notes z Violettą czy cukierki barwiące język na fioletowo. Niech to będzie ich własna gotówka – i ich własne finansowe decyzje. Wiem, wiem, niektóre potrzeby naszych milusińskich budzą wątpliwości („ Po co ci ta pięćdziesiąta figurka konia?!”, „Ile można jeść tych czipsów?!”). Z czasem jednak większość dzieci uczy się zarządzać swoimi pieniędzmi. Odkładają, zbierają na ulubione zabawki, negocjują z dziadkami ewentualne bezzwrotne pożyczki… No i dobrze. Dowiadują się jednocześnie, że określone dobra mają swoją określoną cenę i że czasami jest ona wyższa niż nasze możliwości.