Marszrutki, chusty i gusła
Po Gruzji poruszamy się marszrutkami. To minibusy służące jako transport miejski i międzymiastowy. Są szybkie i tanie. A dla Mani jako środek transportu wybieramy pomarańczową chustę przywiązaną do brzucha Taty. Sprawdza się w każdych warunkach. W Warszawie Tata miał już nawet swój fanklub babć ze Śródmieścia, które radziły, żeby jak najszybciej wyjąć dziecko, „bo przecież nie może oddychać”, „bo dostanie wstrząsu mózgu”. Rodzicowi chodzącemu po Warszawie z bobasem w chuście towarzyszą zdziwione spojrzenia przechodniów. Bo przecież żyć bez wózka się nie da. Myśleliśmy, że w Gruzji będzie jeszcze gorzej. A tymczasem… Tutaj chusta nikogo nie dziwi, bo Gruzini w ogóle nie używają wózków. Chust wprawdzie też nie. Ich sposób na spacer z dzieckiem to po prostu noszenie malucha na rękach. – Od pokazywania świata dziecku jest ojciec – instruuje nas właścicielka kiosku z warzywami. Gruzińscy tatusie biorą więc bobasy pod pachy i maszerują z nimi dookoła domów. Ani kroku dalej, bo przecież świat jest niebezpieczny. – A wasze dziecko ochrzczone? – pyta kioskarka. – Bo jak nie, to trzeba z nim w domu siedzieć, bo jeszcze kto urok rzuci!
Podejście Gruzinów do dzieci to ciekawy melanż kultury europejskiej z przekonaniami pochodzącymi ze społeczeństw pierwotnych. W Tbilisi nie pozwala się bobasom raczkować. Panuje przekonanie, że dzieci nie powinny pełzać ani bawić się na ziemi. To pozostałość po dawnych praktykach opartych na wierze, że noworodek jest czysty i nie powinien przez pierwsze miesiące życia dotykać nieczystej ziemi. Miejsce dziecka jest na rękach rodzica – dlatego Gruzinów nie dziwi nasza chusta.
Z drugiej strony drogerie pękają w szwach od kolorowych smoczków o kształcie przypominającym pierś matki, łyżeczek zaprojektowanych specjalnie dla ząbkujących dzieci i nasączonych balsamem pieluch dopasowanych do małych i większych pup. Bardziej tu kolorowo niż w Polsce! Kupić można wszystko, czego na co dzień używa przeciętny europejski bobas. Nie ma tylko produktów ekologicznych, bo w kaukaskim słowniku słowo „ekologia” jest równoznaczne ze słowem „fanaberia”.
W błocie i na winie
Główna arteria Tbilisi na cześć największego gruzińskiego poety nazywa się Rustaveli. Po obu stronach ruchliwej jezdni stoją wyremontowane secesyjne kamienice. W nich eleganckie sklepy i urocze kawiarenki. Na placu Wolności Rustaveli zamienia się w wąską uliczkę prowadzącą do starówki. A ta właśnie jest robiona na bóstwo. Chylące się ku ziemi drewniane kamienice zmieniają się w kolorowe domy, od których trudno oderwać wzrok. Niektóre ażurowe zdobienia balkonów i spróchniałe balustrady są już, niestety, nie do odratowania. Na starym mieście Mariankę budzi warkot pracujących maszyn. Kiedy zaczyna marudzić z głodu, okazuje się, że tkwimy po łydki w błocie (ulice starówki też są remontowane). Ślizgając się, docieramy w końcu do wykrzywionego chodnika, a stamtąd do uroczej kawiarni w wyremontowanej części starego miasta. Mania dostaje jeść przy dźwiękach gruzińskiego jazzu. A my z ciepłej kawiarnianej sofy obserwujemy uliczki powoli zalewane przez deszcz.
Deszczowe popołudnia spędzamy w lokalnych winiarniach. Gruzińskie wino saperavi (można je bez problemu dostać w dobrych warszawskich
sklepach) zachwyca nas ostrym smakiem i egzotycznym aromatem. Na winie Gruzini znają się chyba najlepiej na świecie. Właścicielka winiarni nazywa Manię „Miszką” („Niedźwiadkiem”) i opowiada historię gruzińskich szczepów winnych. Twierdzi, że pierwsze winiarnie zakładali tu starożytni Rzymianie. Historia nie trzyma się kupy, bo bardziej niż opowiadaniem sprzedawczyni interesuje się naszym dzieckiem.