W kolejce do sułtana
Podobne reakcje spotykają nas, gdziekolwiek pójdziemy. W restauracji Dzveli Saxli żaden kelner nie zwraca na nas uwagi. Nikt nie jest w stanie do końca wysłuchać zamówienia. A kiedy już w końcu na stole znajdują się gruzińskie przysmaki, kelnerka stawia sztućce poniewłaściwej stronie talerza. Ktokolwiek zbliża się do naszego stołu, w ogóle nas nie zauważa. Przyczyną skandalicznego zachowania personelu jest nasza własna córka. Kelnerzy i menedżerka ustawiają się przy Mariannie w rządku jak wierni u stóp sułtana. Głaszczą ją po świeżo wyrośniętych włoskach, szczypią w policzki i całują po nóżkach. A Mania obdziela wszystkich w zamian bezzębnym uśmiechem. – Czy mogę wziąć ją na ręce? – pyta prosto z mostu drobna kelnerka z czarną grzywką. Patrzymy na siebie z Tatą, jakbyśmy właśnie zobaczyli kosmitów. Wziąć na ręce nasze dziecko? Bezbronną, przywiązaną do rodziców trzymiesięczną Mariannę? – Przecież to obcy ludzie, jeszcze ją skrzywdzą! – mówię ze strachem do Taty. – Ale jak jej nie damy, to się nie odczepią i nie dostaniemy nic do jedzenia – w Tacie odzywa się głos rozsądku. Ze strachem w oczach i z uśmiechem na ustach podajemy więc Manię uprzejmej kelnerce. A ta nosi ją po całej knajpie, bawiąc się w gruzińską wersję „koci koci łapci” i przekazując dziecko koleżankom. Mania śmieje się do rozpuku. A my zamawiamy chinkali (pierożki faszerowane mięsem) i mcwadi (szaszłyk posypany ziarenkami granatu).
Do krainy gruzińskiego Janosika
Jedzenie jedzeniem, ale do Gruzji przyjechaliśmy dla białych i niedostępnych gór Kaukazu. W Tbilisi Mania była przeszczęśliwa, ale czym powita nas gruzińska prowincja? Najpiękniejsze są rejony, do których nie można dojechać. Swanetia jest oddzielona od reszty kraju wysokimi górami, przez które nie można przejechać od wczesnej jesieni do późnej wiosny. Można tam tylko dolecieć. Jeszcze kilka lat temu ostrzegano turystów przed wyjeżdżaniem do Swanetii. Władzę nad regionem dzierżył lokalny watażka. Taki gruziński Janosik, który za honor poczytywał sobie napadanie na bogatych turystów i oddawanie łupów biednym wieśniakom. Podobno został spacyfikowany i już nic nam nie grozi. Widząc słabość gruzińskich mężczyzn do dzieci, wierzę, że gdyby watażka był wciąż na wolności, jego zakręcony wąs uniósłby się w uśmiechu na widok naszej Marianny. Od znajomych mieszkających w Tbilisi dowiadujemy się, że do Swanetii raz w tygodniu lata helikopter. To pomysł rządowy. W ramach wspierania Swanów jako mniejszości etnicznej państwo dofinansowuje ich przeloty do stolicy. Na zieloną łąkę służącą jako lotnisko przybywamy skoro świt. Wyposażeni w czapę, rękawiczki i dwa swetry dla Mani. Bo góry Kaukazu to nie żarty.
– Kiedyś to był samolot Szewardnadzego, byłego prezydenta Gruzji – opowiada nam pilot wiekowego helikoptera. – A dziś wozimy Swanów,
żeby mogli częściej oglądać swoje rodziny.
Na pokładzie jesteśmy tylko my i rodzina ze Swanetii z dwuletnim bobasem. Rozmawiamy na migi, przypinając nasze dzieci pasami do niedomytych siedzeń. W Gruzji z reguły bez problemu można dogadać się po rosyjsku. Mama dwuletniej dziewczynki mówi jednak tylko po
gruzińsku i w lokalnej gwarze. Prosi pilota o tłumaczenie. – Chce, żebyście spali u nich w domu, i zaprasza was na obiad – tłumaczy pilot
samolotu Szewardnadzego.
Helikopter jak suszarka
Nasz bobas nic sobie jednak nie robi z nowych relacji towarzyskich, które właśnie się nawiązują. Helikopter przypomina Mariannie wielką suszarkę do włosów, którą uspakajaliśmy ją, jak nie chciała zasnąć. Mania zasypia po kilku minutach, czując się pewnie jak we wnętrzu jakiegoś gigantycznego odlotowego modelu. Budzi się dopiero po lądowaniu, bo „suszarka” przestaje szumieć.
Gruzińskie góry nie przypominają naszych uładzonych i przystosowanych do milionów turystów Tatr. Nigdzie nie widzimy oznakowanych
ścieżek turystycznych. Wybieramy się na spacer wzdłuż dzikiego wąwozu, pośrodku którego płynie ruda rzeka. W Gruzji łatwo znaleźć górskie źródło z wodą mineralną. Doskonałe kuzynki Borżomi wiją się tam pomiędzy śniegami. Źródło, które napotykamy, ma wkrótce zostać odkryte dla świata. – Ta woda jest nawet lepsza niż Borżomi – przekonują nas dwaj spotkani w środku dziczy naukowcy badający skład chemiczny rudej wody i mający ją wkrótce opatentować. Naukowcy drapią Mariannę po piętkach i odchodzą w śnieżną dal. Niemal każdy z mijanych ludzi chce przyjąć na noc niebieskookie dziecko (i przy okazji jego rodziców). Niektórzy widzą takie po raz pierwszy w życiu. Trzymiesięczna blondyna o błękitnych oczkach to dla nich prawdziwa egzotyka. Na nocleg wracamy jednak do pani zapoznanej w helikopterze.