Pożegnania nie są zazwyczaj zbyt miłe; skąd tylko mogę, wychodzę po angielsku – odradzam jednak uczenia tego dzieci. Gdy pięcioletni synek mojego znajomego opuścił „po angielsku“ przedszkole na warszawskim Targówku, uruchomiono Child Alert i zanim zadowolony z siebie maluch dotarł do domu, jego zdjęcie obiegło wszystkie możliwe media. Podobno koledzy traktowali go potem jak gwiazdę.
Zresztą i ja zażyłem kiedyś podobnej sławy, jeszcze jako siedmiolatek; podczas wizyty w oliwskim zoo postanowiłem oderwać się od mojej kolonijnej grupy i ruszyłem podziwiać orangutany. Byłem przekonany, że wychowawczyni nie zauważy braku jednego dziecka. A nawet jeżeli, to przecież wiedziała, że jestem rozgarnięty i że bez problemu trafię tramwajem do Wrzeszcza. Kilka godzin później okazało się, że wychowawczyni uważała mnie za mniej rozgarniętego, niż sądziłem. Powitała mnie płaczem, krzykiem, szarpaniem, a potem nastąpił tygodniowy zakaz uczestniczenia w kolonijnych dyskotekach. Wybaczyłem jej tylko dlatego, że była już stara – za rok miała robić maturę.
Nie przypominam sobie, abym jakoś szczególnie przeżywał w dzieciństwie rozstania z rodzicami. To oni je przeżywali, ale chyba w na tyle mądry sposób, żeby nie doprowadzać mnie do łez, czyli żartując i wyraźnie akcentując, jakież to atrakcje czekają mnie podczas wakacyjnych podróży! Podekscytowany ich opowieściami rwałem się do pociągu czy autokaru i jeżeli coś mi przeszkadzało, to jedynie to, że chcą mnie odprowadzać na dworzec.
– Nie róbcie mi obciachu… – jęczałem, używając (jak czytelnicy „Gagi“ zapewne zauważyli) bardzo dziś obciachowo brzmiącego sformułowania. Wtedy jednak słowo „obciach“ było świeżo skrojonym lingwistycznym cudeńkiem, a że moda zawsze miała na mnie pewien wpływ, to okraszałem nim swoje wypowiedzi przy każdej możliwej okazji. Tata rozumiał, że obciachu robić mi nie należy, i zostawał w domu. Przed wyjściem poklepywał mnie niezgrabnie po ramionach, a potem ruszałem z tamującą łzy mamą na miejsce zbiórki. Czasami udawało mi się wynegocjować, aby wysiadła przystanek przed dworcem. Częściej jednak udawała, że ma do zamienienia dwa słowa z organizatorem kolonii czy obozu. Wiedziałem, że to wykręt; cierpiałem katusze, idąc jak małe dziecko u boku objuczonej plecakiem mamy. Byłem pewny, że wszyscy to widzą i rechoczą. Nikt jednak nie zwracał na nas zbytniej uwagi. Koleżanki i koledzy tonęli w ramionach sztucznie wesołych rodziców, a później, gdy siedzieli już w autokarze, miałem wrażenie, że niebezpiecznie często pociągają nosami. Moja mama zawsze kryła się po krzakach z chusteczką przy oczach. Widziałem to i robiło mi się nieswojo. Na szczęście wkrótce ruszaliśmy w drogę, a nic tak nie poprawia humoru jak obieranie jajek na twardo! Zanim minęliśmy rogatki mego rodzinnego Białegostoku, połowa prowiantu była już zjedzona i pierwsi wesołkowie zaczynali wymiotować. Widok zapłakanej mamy zostawał gdzieś daleko poza mną…
Przypomniałem sobie jak to mój synek Kacper po raz pierwszy ruszył do przedszkola. Weszliśmy do kolorowego budynku na warszawskiej Woli i natychmiast zatrzymał nas widok rozdzierającej sceny. Pośrodku szatni stała ożywiona rzeźba składająca się ze splątanych kończyn i zlepionych smarkami korpusów: mama, tata i szlochająca trzylatka – wszyscy wstrząsani spazmami płaczu. Wokół krążyła zakłopotana pani Ania. Pani Ania była wychowawczynią maluchów; poznałem ją na spotkaniu z rodzicami dopiero co przyjętych przedszkolaków.
– Dziecko czy rodzice? – zapytałem, zerkając na rozedrganą rzeźbę.
– Rodzice – westchnęła pani Ania. – Konkretnie: ojciec. Mama próbowała trzymać fason, ale też w końcu pękła.
Pomogłem zaniepokojonemu Kacprowi rozebrać się i zmienić buty, a potem raz jeszcze popatrzyłem na rzeźbę.
– I długo tak? – dopytywałem.
– Tu parę minut – odpowiedziała pani Ania. – Ale w domu pewnie co najmniej od soboty.
Pokiwałem głową.
Kacper spojrzał na mnie pytająco.
Rozłożyłem ręce.
Kacper pociągnął nosem.
Na szczęście pani Ania wykazała się refleksem; połaskotała Kacpra i poprosiła, żeby pomógł jej zanieść na górę, do sali, kolorowe kartony. Pomachaliśmy więc sobie na cześć, i już. Kacper polubił przedszkole. Dziewczynka, którą widzieliśmy
w ramionach szlochających rodziców – nie. Nigdy jej zresztą nie poznałem. Rodzice zdecydowali, że nie zostawią swojej córki
w obcym, wrogim miejscu.
Autorzy popularnych książek znaczną część swego życia spędzają w podróżach. W pewnym momencie stało się to i moją rzeczywistością – zacząłem regularnie wyjeżdżać w kilkudniowe trasy promocyjne. Dzwoniłem do Kacpra najczęściej jak się dało. Czasami, zwłaszcza gdy już dłużej nie było mnie w domu, mój syn przeciągał nasze rozmowy z najbłahszych powodów. Słyszałem w jego głosiku tęsknotę. Nie jest łatwo zakończyć taką ckliwą telefoniczną pogawędkę, i to w sposób, który pozostawi w dziecku wyłącznie radość, a nie smutek. Wpadłem więc na niezbyt mądry pomysł.
– To co? – pytałem w pewnym momencie. – Ścigamy się?
– Jak? – chciał wiedzieć mój synek.
– Kto pierwszy odłoży słuchawkę – wyjaśniłem. – Trzy…
– Czte… – Kacper podchwytywał z entuzjazmem.
– …ry! – wołałem, trzymając słuchawkę przy uchu.
Rozlegało się „klik!“ i Kacper mógł odnotować kolejne zwycięstwo. O czym chętnie mnie informował przy następnej rozmowie.