Co według pani jest najważniejsze w relacji z dziećmi?
Moim zdaniem jest to zaufanie. Bez niego nie ma dobrego porozumienia. Bardzo sobie ceniłam to, że dzieci, szczególnie gdy dojrzewały, przychodziły do mnie ze wszystkimi problemami.
Siła, którą ma pani w sobie, pomogła zwalczyć chorobę nowotworową?
Nie bardzo chcę do tego wracać… To są smutne rzeczy, które przywołują złe wspomnienia. Wiem tylko jedno – nikt w obliczu choroby nie jest silny. Najpierw człowiek się załamuje, myśli: „Dlaczego ja, a nie Kowalski”, później przychodzi moment: „Nie dam się, może jak coś dobrego zrobię, to się Bóg nade mną ulituje”. Tak właśnie się myśli. Poza tym w obliczu choroby nowotworowej, choruje cała rodzina. To bardzo trudne chwile.
Ma pani w sobie pewną dozę szaleństwa. To pomagało w wychowywaniu dzieci?
Myślę, że pomagało. Nie wiem, czy pani uwierzy, ale gdy moje dzieci podczas świąt przebierały się za Mikołaje, ja byłam Śnieżynką o wadze 130 kilogramów. Zresztą zawsze byliśmy głośną, wesołą, spontaniczną rodziną. Potrafiłam nagle powiedzieć do dzieci „pakujcie się” i za godzinę wyjeżdżaliśmy na wczasy. Zupełnie bez planu.
Dziś, kiedy są dorosłe, jest pani na ich każde zawołanie?
Mimo że dużo myślę o ich życiu, staram się nie wtrącać w ich codzienność. Kiedy mnie potrzebują, zawsze służę im swoją pomocą. Nie jestem jednak matką, która na co dzień może biegać do nich, bo jest ich dużo. Mam też w pamięci sytuację sprzed lat, gdy moje dwie córki wyprowadziły się z domu. Poszłam odwiedzić jedną, nie byłam u drugiej. Ta druga miała do mnie o to żal. Wtedy powiedziałam sobie, że nie będę do nich biegała często, żeby nie było pretensji. Jesteśmy normalną rodziną. Bardzo się kochamy, ale czasami też sprzeczamy.
Ma pani ośmioro wnuków. Rozpieszcza je pani?
Myślę, że jestem bardzo złą babcią. Nie mam dla nich tyle czasu, ile bym mogła mieć. Poza tym, gdybym spędzała z nimi całe dnie, mogłabym się kłócić z córkami, a nie chcę się wtrącać w ich życie, pouczać albo być w ich domu „osobą z białą rękawiczką”. Jest jeszcze jedna rzecz – ja nigdy nie chciałam, by ktoś pouczał mnie, jak mam żyć i wychowywać dzieci, dlatego nie robię tego w stosunku do swoich córek i synów.
Przeprowadziła się pani z mężem z Gdańska na Kaszuby. Chcieliście uciec z miasta, żyć w ciszy?
Dom na Kaszubach mieliśmy od wielu lat. Kiedy dzieci były małe, spędzaliśmy tu weekendy, wakacje i święta. W pewnym momencie chcieliśmy się nawet tu przenieść, ale okazało się, że w Gdańsku, na przykład ze względu na szkołę, było nam po prostu wygodniej. Teraz, gdy dzieci się wyprowadziły, możemy już mieszkać na Kaszubach. Jesteśmy tu zaaklimatyzowani. Znamy miejscowe problemy. Kiedy tylko mogę, pomagam tutejszym rodzinom. Przed świętami staram się, by w miejscowych szkołach dzieci dostawały paczki ze słodyczami, a latem pojechały na wakacje. Kiedy rozpoczyna się rok szkolny, pilnuję, by do szkół trafiły plecaki z wyposażeniem.
Skąd bierze pani na to środki?
Ciężko znaleźć sponsora, ale udaje się otwierać niektóre drzwi, za co dziękuję ludziom mającym ogromne serce w tym miejscu, w którym powinni mieć. Poza tym dostaję rożnego rodzaju piękne nagrody, które przekazuję fundacjom. Tak gromadzę środki, za które można kupić to, co innym jest potrzebne. Zdarza się też, że po prostu biorę pieniądze z domu. Tak trzeba. Ja mam gdzie mieszkać i co jeść, więc mogę się dzielić.