Wielokrotnie, przez wszystkie lata swojego macierzyństwa, zastanawiałam się nad tym, do czego tak naprawdę potrzebny jest ojciec. Jakie powinny być jego kompetencje, zakres obowiązków, przedziały odpowiedzialności i w ogóle jaki jest jego raison d’être (powód istnienia)?
I choć przez wiele lat wydawało mi się, że instytucja ojca jest ostro przereklamowana, że w istocie to twór raczej zbędny, bluszczowaty, żerujący na akumulatorach życiowych matki, czyli swojej partnerki, czerpiący garściami z zakodowanych w jej głowie schematów sprzedawanych od dzieciństwa przez całą linię żeńską (matki, babki, ciotki, stryjenki, prababki, a wszystkie ofiarnice, a wszystkie męczennice, a wszystkie „wierne rzeki”, poświęcające swoją wolność i życie dla zwierzęcia kanapowego, czyli mężczyzny), to jednak bałam się z tym mężczyzną tak kategorycznie, raz na zawsze skończyć, tak go po superciężkim związku z tatą dziewczynek przekląć i usunąć z naszej orbity.
Wiedziałam też, że tata dziewczynek ma z nimi swoją relację, do której nie mogę się wtrącać, bo to ich świat, i że dzieciom potrzeba obojga rodziców, choćby żyjących
na antypodach mentalnego świata.
Jednak to, co dręczy matkę, najczęściej związane jest z nieposkromionym chceniem tak ze strony dzieci, jak i partnera, czyli ojca. Matka musi cały czas balansować pomiędzy wiecznie-czegoś-pragnącym-i-nigdy-nienasyconym dzieckiem a niezwykle wybujałym, pleniącym się niczym chwast, pazernym ego tatusia.
W związku z powyższym biedna matka często już nie wie, komu i co ma dać. Swojemu dziecku czy partnerowi? I czy tylko palec, czy od razu całą rękę? Piszę to, myśląc o tym modelu „tatusia”, który we własnym dzieciństwie dostał za mało od mamusi i potem od swej partnerki chce tyle samo lub więcej. Znacie pewnie ten typ, każda z nas choć raz w życiu spotkała przecież chłopaka, który żądał od niej opieki i troski, a nie partnerstwa i równości.
Ale nawet teraz, będąc w relacji ze wspaniałym facetem, zdarzają się chwile, które w swoim macierzyństwie kocham najbardziej, chwile, w których partnera, czyli naszego „taty świnki”, po prostu nie ma, bo gra mecz, odwiedza stuletnią, rozkapryszoną babcię Ziutę albo zarabia kasę. Wtedy jestem ze swoimi córkami sama i słyszę, jak biją trzy serca. Jak nasze pulsy splatają się i w absolutnej ciszy tworzy się z tej wcześniejszej polifonii jeden głos. Oddychamy w tym samym rytmie. Próbuję dostosować się oddechem do dzieci, a one do mnie. Głęboko, w ciszy, w skupieniu, w absolutnym bezruchu przestajemy na chwilę istnieć. Zacierają się nasze granice. Przelewamy się w czasoprzestrzeni. Te chwile sam na sam z dziećmi są dla mnie święte i mają fundamentalne znaczenie.
Ostatni raz zdarzyło się nam to tydzień temu, w parku Zdrojowym w Konstancinie. Z nieba padał ciepły, wiosenny deszcz. Szczęśliwie wszystkie trzy włożyłyśmy przed wyjściem z domu płaszcze przeciwdeszczowe i ocieplane kalosze. Wyglądałyśmy zjawiskowo – płaszcze i kalosze kupiłam kilka tygodni temu w lumpeksie na Powiślu, pewnie po jakichś bogatych Niemcach. Może polskie byłyby tak samo okej, ale te dodawały nam światowego sznytu rodem z parady gejowskiej w Berlinie albo Nju Jorku.
W tym światowym, choć wartym łącznie może 50 zł outficie, udałyśmy się na plac zabaw położony w samym sercu parku Zdrojowego. Nie było tam prócz nas żywej duszy. Anioły w niebie gotowały kapuśniak, a że mieszały go w garze nieostrożnie, jak zwykle część kapuśniaczku lała się nam na głowy. Jednak w ogóle nie uznałyśmy tego za przeszkodę! Wręcz przeciwnie – dziewczyny rozsiadły się wygodnie na huśtawkach, ja odpaliłam iPho-ne’a ze starą piosenką Kayah i Bregovicia „Jeśli Bóg istnieje”, a potem jeszcze inne pieśni – „Ederlezi” w oryginale, „Kiedyś byłam różą”, później Violettę Villas i Irenę Santor, następnie sama odśpiewałam Majkę delber – pieśń cygańską białym głosem, by zakończyć ten koncert piosenką Czarneckiej, de facto zaś The Tiger Lillies „Hera, koka, hasz, LSD”, który to kawałek najbardziej przypadł dziewczynom do gustu. Milenka o mało nie zsikała się w majty z podniecenia, a to byłoby bardzo niepożądane, gdyż zaczęła niedawno trening czystości…
I ja się pytam was grzecznie: który facet chciałby moknąć ze swoimi bachorami na deszczu w absolutnie zaćmionej aurze, ponieważ świńskie, leniwe słońce nie wychodziło wtedy od kilku dni zza chmur? Który by śpiewał wraz z dziećmi na głos Kayah i Bregovicia, nie komentując tego złośliwie i nie uznając za muzyczną cepelię? Który by patrzył z zachwytem na dzieci bujające się na deszczu w niemym zachwycie na huśtawkach w parku Zdrojowym, po którym z powodu zimna i psiej pogody nie błąkał się nawet kundel? Kto by potem w milczeniu i uwielbieniu, aprobacie i miłości szedł za rękę i pozwolił zejść do strumyka, by pomoczyć łapki już i tak doszczętnie mokre i śmierdzące metalem od żelaznej konstrukcji huśtawek? I kto by się jeszcze zatrzymał przemoczony do suchej nitki i ociekający deszczem na lody w konstancińskiej lodziarni? I kto by pozwolił wyciapać stół cały łapkami i rzucić się na podłogę na znak protestu, bo jedna gałka lodów to przecież stanowczo za mało? Niejeden tatuś chciałby wtedy wlać dziecku w dupę lub uciec w popłochu przed świadkami wydarzeń… Uciec prosto do domu, zamknąć się w kiblu pod pozorem bólu brzucha, obstrukcji lub rotawirusa, w rzeczywistości zaś z gazetką po to, by odseparować się od tego bagna i zaszyć w ciszy we własnej, misternie utkanej strefie komfortu…
Matki z dziećmi oplecione są nadal, wiele lat po porodzie, pępowinowym sznurem. I ten sznur właśnie jest z jednej strony pętlą, która czasami matkę przydusza, uniemożliwiając swobodne życie bez deptania tej biedaczce wiecznie po spękanych od niewyspania piętach, z drugiej zaś strony bywa liną doczepioną do boi, której wystarczy się chwycić i delikatnie kołysać po pięknym, potężnym i niezwykle głębokim oceanie miłości… O mamo!
Agnieszka Szpila kreatywna w agencji reklamowej PZL, autorka poczytnego bloga Uautystek, mama bliźniaczek H&M, do tańca i do różańca. Piecze chleby, śpiewa pieśni, kocha jeździć warszawskim metrem. Wysoki poziom alergii na wszelkie zakazy i nakazy.