Kto by pomyślał parę lat temu, że wiele dzieci chodzących do szkoły podstawowej, będzie miało komórkę… Że Internet, do którego ja – a do sędziwej staruszki jeszcze sporo mi brakuje – dostęp miałam tylko raz w tygodniu na informatyce, teraz dzieciaki mają codziennie.
Czasy się zmieniają. To banał. Ale nie przypuszczałam, jak bardzo szybko postęp cywilizacyjny dotknie moje dziecko. Dodam, małe dziecko…
Pamiętam, jak ambitnie podchodziłam do tematu rozwoju mojego maleństwa jeszcze przed jego urodzeniem. Książki, przyroda, muzyka. Ambitnie i bardzo, bardzo ciężko jest realizować ten plan co dzień, zwłaszcza, kiedy mamy pracę, obowiązki domowe lub po prostu jesteśmy przemęczeni… Moje pierwsze twarde postanowienie dotyczyło niewłączania telewizora przy dziecku.
To pomysł, z którego byłam i nadal jestem dumna, choć z drugiej strony, czasami, odwiedzając znajomych, zazdroszczę, że oglądają sobie w ciągu dnia ulubiony serial. Moje życie z telewizją zniknęło bezpowrotnie. Pozwalam sobie na tę przyjemną współpracę tylko podczas snu mojej słodkiej córeczki.
Ale telewizja to już wynalazek wręcz prehistoryczny. Teraz są przecież ciekawsze „zabawki”. Oczywiście – dla dorosłych.
Ale nasze maluchy zaczynają używać ich bardzo szybko. Rozpoczyna się niewinnie – od osobistego telefonu. Właściwie każda ambitna mama licytowała się z innymi mamami, jak szybko jej dziecko nauczyło sie przesuwać zdjęcia w komórce. To powód do dumy. Znam to z autopsji. Potem jest już tylko gorzej. Nadchodzi etap bajek, które, oprócz telewizora, odtwarzane są na komputerze, na YouTube – to słowo zna już niemal każdy trzylatek – i na przenośnych odtwarzaczach. Moje dziecko nazywało to „diwidiwi” zanim zaczęło mówić „tata”. Można je przyczepić w samochodzie, kiedy już znudzą się wszystkie słuchowiska czy dziecięcy kanał radiowy.
Trzylatki to także początek ery tabletów. I to dopiero pochłaniacz czasu, a ich obsługa to już prawdziwy test na nowoczesnego rodzica. Kiedy Steve Jobs przekonywał, że iPada powinny umieć obsługiwać pięciolatki, popełnił być może największy błąd w swojej karierze. Kiedy moja córka nie miała nawet trzech lat, obsługa tego urządzenia była dla niej tak banalna, że musiałam wprowadzić dodatkowe zabezpieczenie, żeby nie zbankrutować na kupowanych przez nią aplikacjach. Dodam tylko, że nie zna jeszcze ani jednej litery w alfabecie, natomiast genialnie radzi sobie z rozpoznawaniem słów: „ok”, „no” oraz „save”. Szkoda, że nauka liczenia po angielsku do 10 nie szła jej tak sprawnie.
Moja córka wręcz zakochała się w tym urządzeniu. Kiedy ma problemy z dzieleniem się swoimi ulubionymi zabawkami, jedno zdanie działa na nią natychmiast: „Jeśli nie będziesz pożyczać swoich zabawek, ja nie pożyczę Ci mojego iPada”. Kiedy usłyszałam: „Mamo, zasave’uj mi to”, naprawdę się przeraziłam. A kiedy powtarzała mi czterocyfrowy PIN, pomyślałam, że kompletnie mnie to przerasta. Oczywiście, dozuję jej tę nieprawdopodobną przyjemność, ale za każdym razem usprawiedliwiam się, że iPad to źródło wiedzy, poszerza horyzonty, choć niewątpliwie uzależnia…
Pokolenie dzisiejszych 50-, 60-latków wykonało nieprawdopodobny wysiłek, żeby zamienić analogową maszynę do pisania na komputer osobisty, a potwierdzenie wszystkiego klawiszem „enter” jest dla nich nadal wciąż zbędną fanaberią. Dzieciaki
XXI wieku, zdaje się, urodziły się z tymi umiejętnościami. Tak jakby ta wiedza przekazywana była przez łożysko, kiedy ich matki, będąc w ciąży, przeczesywały Internet w poszukiwaniu złotych rad dotyczących macierzyństwa. Dlatego trudno się dziwić, że już małe dziecko, nie widząc czegoś wyraźnie w telewizorze, podchodzi do ekranu i próbuje powiększyć obraz, rozciągnąć go palcami.