Jakie ilustracje zapamiętałam z dzieciństwa? Nie „disneje”, które były w czasach peerelu rzadkim i pożądanym rarytasem, tylko – kartkowane od niechcenia – książki z ilustracjami Stannego, Tomaszewskiego, Wilkonia… To te piękne obrazy nadal we mnie mieszkają. – z Joanną Olech, pisarką, graficzką, ilustratorką, laureatka w plebiscycie „Serca GaGi”za nową jakość w książkach dla dzieci, rozmawia Krystyna Romanowska
Co to znaczy: „nowa jakość”w książkach dla dzieci?
To fenomen minionych piętnastu lat – zdumiewający ferment w sztuce książki. Zawdzięczamy go znakomitym ilustratorom, którzy pojawili siępo roku 2000. Z jednej strony nawiązująoni do najlepszych tradycji grafiki książkowej lat 60. i 70., z drugiej – mówią własnym, oryginalnym językiem. Określiłabym ich jako niezwykle ZUCHWAŁYCH.
Ładnie powiedziane…
Kiedy patrzymy na ilustracje Marty Ignerskiej czy Edgara Bąka, to jest jasne, że nie próbują oni za wszelką cenę zaspokoić domniemanych potrzeb wyimaginowanego dziecka, jakie funkcjonuje w wyobraźni masowej. Młodzi graficy nie umizgują się, nie ćwierkają dziecięcym językiem. To na pewno nie jest cacana grafika, która gwarantuje duże nakłady. Szczęśliwie dla nas, znalazło się grono wydawczyń-entuzjastek (bo przeważnie są to kobiety), które założyły lilipucie – zaledwie jedno- ,dwuosobowe – oficyny dla dzieci i konsekwentnie stawiają na „zuchwałych”. Małe wydawnictwa ponosiły z tego tytułu duże ryzyko – tego rodzaju książki wychodziły początkowo w niewielkich nakładach, a zyski były naprawdę aptekarskie. Jak wiadomo, w Polsce, żeby zaistnieć, trzeba być nagradzanym za granicą…i nagle okazało się, że właśnie ci – nowatorscy, odważni – dostają zagraniczne nagrody. I że polska ilustracja została dostrzeżona dzięki tym„niećwierkającym”, którzy nie mieścili sięw trybach korporacyjnych wydawnictw. Przy czym odwaga nie jest synonimem młodości – niezmiennie „zuchwały” jest Józef Wilkoń, pomimo przekroczonej 80-ki. Jedno ich łączy – tworząc książki dla dzieci, nie myślą o hipotetycznej Marysi czy Stasiu, który weźmie książkę do ręki; nie zastanawiają się, czy aby im się spodoba. Mają talent, a co za tym idzie – kompetencje, umiejętności, które są rzadkim darem. Mówią własnym głosem. I oto okazuje się, że ten głos rezonuje, znajduje wdzięcznych odbiorców. Są po prostu na świecie dzieci, które odbierają na tych samych częstotliwościach. A puenta jest taka, że – nieoczekiwanie – „nisza” wydawnicza urosła, teraz to ona wyznacza trendy. Lawinowo przybywa pięknych książek. Najwyraźniej istnieje całkiem pokaźna liczba czytelników o wyrafinowanych gustach.
A ty, jesteś zuchwała?
Jako ilustratorka jestem (umiarkowanym) tchórzem. Choć zawsze bardzo chciałam być zuchwała. Pewnie dlatego wybrałam rolę „ciotki” młodych artystów – od wielu lat recenzuję książki dla dzieci i gadam… gadam… gadam… o nich. Tak jak Święty Mikołaj ma elfy do pomocy, tak ja pomagam zdolniejszym ode mnie. A gadania na temat książki dziecięcej nigdy dosyć, bo my – dorośli bardzo jesteśmy przywiązani do kilku mitów. Na przykład, że „dziecko nie ma gustu i rolą dorosłych jest ten gust uformować”. Inny mit – że „małe dzieci lubią dużo i kolorowo”. A ja widzę, że dzieci są „zdrowsze” od nas, dorosłych, bo nie obciążone żadnymi stereotypami. Dopiero szkoła i popkultura te upodobania dziecięce banalizują, spychają na udeptaną ścieżkę. W przypadku ilustracji, tak jak w jedzeniu, dzieci chcą próbować wszystkiego: biorą do ust i awokado, i czarną jagodę, i chleb razowy. Oglądają Kaczora Donalda i Barbie, ale i Sveina Nyhusa czy Iwonę Chmielewską. Z czasem dokonają wyboru – estetyczny fastfood czy raczej slowfood?
Jaki stąd wniosek dla nas, dorosłych?
Nie bądźmy doktrynerami, sięgajmy po różne ilustracje. W ten sposób dajemy prawo bytu różnym propozycjom na rynku wydawniczym. Obserwujmy uważnie, jak na nie reagują dzieci i nie próbujmy ich besztać, pouczać, co jest ładne, a co nie. Dajmy im przestrzeń do wyboru.
W głębokim PRL-u, kiedy byłam mała, na lekcjach języka angielskiego rozdawano na zakończenie roku disneyowskie książeczki z Myszką Miki i Kaczorem Donaldem – rzecz jasna, bardzo pożądane. Jednocześnie miałam w domu mnóstwo pięknych książek z ilustracjami Młodożeńca, Wilbik, Witwickiego… Były też książki, które uważałam za nieprzyzwoite, a z dzisiejszego punktu widzenia kompletnie niewinne: „Fraszki Polskie” ilustrowane przez Maję Berezowską – rysunki z mocno erotycznym podtekstem, absolutnie mistrzowskie. Berezowska jako pierwsza idolka dziecka – nieźle! Jednocześnie rączki wyciągały mi się po te straszliwe kicze z Psem Pluto.
A zatem, co zapamiętałam z dzieciństwa? Wcale nie„disneje”, które były w czasach peerelu rzadkim i pożądanym rarytasem, tylko książki z ilustracjami Stannego, Tomaszewskiego, Wilkonia…– te mistrzowskie obrazy nadal we mnie mieszkają. Co ciekawsze, nie byłam świadoma, że mi się to podoba. Pamiętam tylko, że ciągle, z jakiegoś niewiadomego powodu do nich wracałam i kartkowałam je po wielokroć. One mi się nigdy nie opatrzyły. Po latach zobaczyłam, że są po prostu arcydziełami.
Czyli mam się nie martwić, że w zalewie ambitnych i artystycznych książek w mieszkaniu, moje siedmioletnie córki z upodobaniem kartkują disneyowskie wydanie baśni braci Grimm?
Spokojnie. Dzieci mają prawo do własnych upodobań. Rzecz jasna, bywa, że sięgną po brokat i kicz. Więc cały myk polega na tym, że powinny mieć dostęp i do kiczu i do książek artystycznych. A co wybiorą z czasem – tego nie wie nikt. Ja mam głębokie przekonanie, że ten gust im się ustoi, ucukruje. Że we wrażliwcach tkwi instynktowna umiejętność oddzielenia ziarna od plew. Moi rodzice nie mieli edukacji estetycznej, raczej należeli do średniej krajowej, więc nie miałam w zasięgu ręki żadnego artystycznego autorytetu. Gdyby nie dano mi w dzieciństwie dostępu do pięknych ilustracji, prawdopodobnie nigdy by mi nie przyszło do głowy wylądować na Akademii Sztuk Pięknych, a wcześniej w Liceum Plastycznym.