Nie lubisz, kiedy ktoś ilustruje twoje książki?
Lubię ilustrować sama, albo zapraszać zaufanego ilustratora do własnej książki. Ale to nie zawsze jest możliwe. Pisząc, mam w głowie różne warstwy fabuły i wiem, co chcę powiedzieć. Dobry ilustrator, który gra ze mną w duecie, rozumie te wszystkie podteksty i je wzmacnia. Mało tego: wzbogaca fabułę o rzeczy, których de facto w tekście nie ma, a które dodają książce „witaminy”. I oczywiście bywają takie cudowne duety, w których jeden plus jeden równa się trzy. Gorzej, jeżeli ilustrator w ogóle nie rozumie tekstu i jedynie kolorowymi obrazkami dekoruje fabułę, nie przenosząc żadnych sensów. Dajmy na to… pisarz różnicuje bohaterów charakterami i temperamentami. A zatem ilustracja powinna oddawać intencje autora. Jak tego zabraknie – mamy fatalne nieporozumienie. To, niestety, wieczny problem autorów – wydawcy często zastrzegają sobie prawo do wyboru grafika. Jest na to sposób – zaoferować wydawcy komplet: tekst już zilustrowany przez zaprzyjaźnionego, zaufanego grafika.
Jak jest w sytuacji, kiedy ty ilustrujesz cudzy tekst?
Mam taką zasadę, że ilustruję teksty wyłącznie ludzi, których znam. I lubię. Taki komfort. Wtedy wszystko idzie łatwiej. Tak było z Anią Onichimowską, Grzesiem Kasdepke, Michałem Rusinkiem, Marcinem Brykczyńskim…
Co zachodzi między autorem a ilustratorem? To jest synergia? Bo, że się rozumieją, to chyba za mało.
To jest fantastyczne uczucie, kiedy czujesz, że twój tekst w cudzych rękach rośnie, nabiera wagi i odcieni. Absolutnie unikalne doświadczenie. Oto grafik – siłą swojego talentu – pomnaża treść, niczego nie ujmując. Intencje autora stają się bardziej klarowne, a bohaterowie zyskują na wiarygodności. Doświadczyłam tego podczas pracy nad dwoma książkami – „Kto ty jesteś?” i „Mam prawo i nie zawaham się go użyć” – z Edgarem Bąkiem. Ten trzydziestolatek to inna generacja, jest młodszy od mojego syna. Bardzo śmiały artysta, świadomy i konsekwentny, do tej pory zajmujący się grafiką tzw. dorosłą. Powierzono mu bardzo szczególny, lapidarny tekst, dosłownie kilkadziesiąt linijek. Kiedy zobaczyłam ilustracje, byłam w szoku, że on kompletnie inaczej kombinuje. Równocześnie ogarnęło mnie paradoksalnie poczucie, że trafia w punkt, że moje myśli sprzedaje we własnym opakowaniu, które leży jak ulał. I to jest kapitalne uczucie.
Można by zapytać: a gdzie jest w tym wszystkim dziecko-odbiorca?
Szczerze mówiąc, w tej przestrzeni nie ma miejsca dla dziecka jako cenzora i domyślnego recenzenta. Oczywiście, jako autorka dbam o to, żeby treść była opowiedziana prosto, a język dostosowany do wieku dziecka. Natomiast cała reszta dzieje się bez oglądania na to, czy dziecku spodoba się raczej z brokatem czy bez. Po prostu robimy swoje. Jak się uda – dobrze. A jak nie, to ukaże się kolejna książka, która wyląduje w młynach papierni.
A co ty chcesz dzieciom powiedzieć w swoich książkach?
Łatwiej mi będzie powiedzieć, czego NIE CHCĘpowiedzieć. To, czego nie lubię, to stereotypy, klisze, powtarzane refreny, słyszane od pieluchy. Bywam jurorem dziecięcych konkursów literackich i czasami muszę się przedrzeć przez 84 teksty, w których powtarza się ten sam wątek: „była sobie mała dziewczynka, która nazywała się Zosia i poszła do lasu, spotkała krasnoludka”. Czyli: „Znacie? Znamy. No to posłuchajcie…”. Mam wtedy ochotę okładać się pięściami po głowie. Kiedy prowadzę warsztaty pisarskie z dziećmi, zadaję im ćwiczenie, które – moim zdaniem – przydałoby się także dorosłym. Proszę, żeby wypisały wszystko, co im się kojarzy z wiosną. I to z reguły jest: słonko, ptaszki, kwiatki… A potem mówię: „Teraz piszemy 10 zdań o wiośnie, w których nie użyjemy żadnego z tych sformułowań”. Ciekawe w książkach jest to, co wystawia na próbę nasze nawyki. Niestety, szkolna edukacja chętnie posługuje się szablonami, gotowcami. To sprawia, że dziecko przestaje mówić własnym językiem, powtarza banalne klisze słowne.
Bardzo lubię absurd i sarkazm, dlatego jest mi bliska brytyjska literatura dla dzieci. Od Leara, Milne’a i Barrie’go począwszy. Kiedy czyta się „Piotrusia Pana” to – poza emocjonującą historią – mamy bardzo dużo specyficznego brytyjskiego poczucia humoru.
Czym Cię uwodzą Skandynawowie?
Oni nie znają kompletnie lęku – nie boją się żadnego trudnego tematu. Tak jakby cały czas próbowali opukiwać bolące miejsca. Niesłychanie uważnie przyglądają się dzieciom, nie będąc przy tym mentorscy. A poza tym cały czas jakby poszerzają obszar tego, co wolno w literaturze dziecięcej. My mamy wszędzie czerwone szlabany.
Czy doczekamy się nowej jakości w literaturze dziecięcej, obok tych zuchwałych młodych grafików?
Bardzo chciałabym, żeby tak było. Skandynawowie stanowią drużynę, mają rozpoznawalny styl i ton. Ich domeną jest empatia. Brytyjczycy – to inna drużyna: brytyjski humor, książki przygodowe. Francuzi, Belgowie – zaistnieli dzięki komiksom i książkom obrazkowym. Niestety, w Polsce jesteśmy cały czas spętani kompleksami. Jeżeli chcemy wydać książkę na trudny temat (np. inicjacja seksualna, przemoc, rozwód) to łatwiej przetłumaczyć ją ze szwedzkiego, niż ryzykować lincz. Przy odrobinie szczęścia nikt jej nie spali na stosie i wszystkim ujdzie na sucho. Gdyby zrobił to polski autor, to mu się dostanie, a politycy z lewa i z prawa okładać się będą książką jak maczugą. Z drugiej strony – ponieważ krytyka literacka dotycząca kultury dziecięcej jest w powijakach – bez echa przechodzą te książki, które są naprawdę godne uwagi. Podczas gdy Skandynawowie, Francuzi, Brytyjczycy drukują obszerne recenzje książek dla dzieci w prasie codziennej. Kiedy czytałam biografię Tove Jansson, zastanowił mnie pewien drobiazg. Otóż pierwsza jej książka ukazała się, gdy Tove miała lat czternaście – była to prosta historyjka obrazkowa. Ta skromna książeczka miała kilka (!) recenzji w fińskiej prasie. I to nie na zasadzie fenomenu, że oto 14-latka napisała książkę. Po prostu taki był obyczaj: wychodziła książka – to się ją recenzowało. To pomaga zrozumieć fenomen popularności skandynawskiej literatury.
Nasza literatura dla dzieci ma się dobrze, ale ciągle świecimy światłem odbitym. Bardzo chcemy być Skandynawami, bardzo chcemy być Brytyjczykami, Francuzami… ale nie mamy jeszcze swojego odrębnego, literackiego języka – swojej specialite de la maison. Mam głęboką nadzieję, że go znajdziemy.
Zobacz wypowiedź Joanny Olech z gali rozdania nagród SERCA GAGI 2014.