„Obiecuję sobie, że nie stanę się starą kobietą. Będę może bardziej pomarszczona, z białymi włosami… Zawsze jednak pełna marzeń i z tym błyskiem w oku. Do samego końca” – mówi Katarzyna Pakosińska.
Jaka jest prawdziwa Pakosia, poza sceną?
Katarzyna Pakosińska: Pogodna, romantyczna, fruwająca w obłokach, a przy tym całkiem nieźle zorganizowana (śmiech). Potrzebuje więcej czasu, by oswoić się z rzeczywistością. Szczególnie gdy wraca ze swoich spektakli czy koncertów. Lubi mieć wszystko pod kontrolą. Sprawdza się w sytuacjach ekstremalnych. Empatyczna. Czasami za szybko wybacza, a to nie zawsze wychodzi na dobre, bo druga strona nie ma wtedy szansy na przemyślenia i wnioski i są wówczas bolesne powtórki z historii, które bardzo przeżywa. Lubi góry, czekoladę i podróże z muzyką w tle.
Czy ta zawsze uśmiechnięta Katarzyna Pakosińska płacze?
Płacze, jak każdy wrażliwiec. Z tęsknoty, bezsilności, poczucia niesprawiedliwości… Ale również na filmach, na przykład na „Ben Hurze” z Charltonem Hestonem (śmiech). Częściej jednak jest uśmiechnięta. Mam dość proste zasady. Jestem tu i teraz. Cieszą mnie piękne osoby wokół. Kiedy coś mnie boli, przesypiam. Potem działam z czystą głową. Staram się być w zgodzie ze sobą. Maja (11-letnia córka – red.) cały czas jest obok. Nie ukrywam przed nią moich dobrych i kiepskich chwil. Nieraz więc usłyszała ode mnie „przepraszam”. Chcę, żeby w przyszłości odważnie podejmowała własne decyzje. By wyrosła na mądrą i świadomą siebie oraz swojej siły kobietę.
Co w macierzyństwie jest najtrudniejsze?
Pamiętam moment, kiedy pierwszy raz przytuliłam Maję, zaraz po urodzeniu. Ta ogromna fala szczęśliwości i spełnienia! Euforia! A sekundę potem gonitwa myśli: „Mój Boże, co ja w ogóle wiem o życiu?! Kim jestem?! Jak mam poprowadzić przez życie tę małą osóbkę, która została mi powierzona?”. Ścięło mnie. Postanowiłam wówczas, że w pierwszej kolejności będę konsekwentna. Jak coś obiecam – spełnię. Będę jak skała, na której zawsze można się wesprzeć. Żeby ta mała dziewczynka wiedziała, że może na mnie liczyć w każdej sytuacji. Ale przyznaję, macierzyństwa uczę się cały czas. To jest taka praca dzień za dniem. Raz odrabiam ją lepiej, raz gorzej. Jednak staram się nie tracić przy tym wszystkim poczucia humoru i… nie zwariować.
Maja też jest pogodna jak Pani?
Maja jest wielką optymistką, choć jeszcze o tym nie wie (śmiech). Jest teraz w wieku, w którym dzieci lubią powtarzać: „Nie dam rady, nie nadaję się, jestem beznadziejna”. A potem pokonuje problem i się cieszy. Potrafi mnie nieźle wkręcić.
Pamiętam taką sytuację – pewnego dnia w czasie obiadu Maja zapytała: „Mamo, kiedy ty będziesz jak inne mamy?”. „Inne, czyli jakie?”. „Taka bardziej poważna, jakoś się poważniej ubierała na przykład…”. A ja pomyślałam: „Kurczę, Houston, mamy problem”. Popatrzyłam na nią, a córcia z przymrużonymi oczami po leciutkiej pauzce powiedziała: „Żartowałam!”.
Sama też ją wkręcam. Ostatnio na zajęcia z techniki musiała zrobić dom dla chomika – pozdrawiam przy okazji panią prowadzącą te zajęcia – i widzę, że coś tam niezgrabnie poskładała z tych pudełek. W końcu, zmęczona, poszła spać. Pomyślałam, że nie dostanie za to dobrej oceny. No więc o 1 w nocy usiadłam, podoklejałam kolorowe karteczki, dorobiłam jakieś huśtawki, okienka i efekt taki, że nic, tylko metkę doczepić. Rano poinformowałam Maję, że mama jednej z jej koleżanek z klasy, która notorycznie wykonuje zadania domowe swojej córki, zrobiła też i dla niej. Maja uwierzyła i o mały włos jej nie podziękowała.
Jesteście przyjaciółkami czy trzyma się Pani sztywnego podziału ról matka – córka?
Nie wiem, jak to rozróżnić. Chyba trochę to i to. Z jednej strony widzę, że jestem dla Mai autorytetem, i oczywiście cieszy mnie to. Tylko mama może pomóc. I ta wiara we mnie: „Mamo, jak nie tobie, to komu ma się to udać?!”, uskrzydla mnie. Córka ufa mi bezgranicznie. Zostawia na biurku swój pamiętnik. Wie, że do niego nie zajrzę. Z drugiej strony na tym etapie rozwoju Majki – początku dojrzewania i pierwszych motyli w brzuchu – chyba nie idzie być tylko panią matką. Zatem starszą przyjaciółkę również we mnie ma. Ja wielu rzeczy mojej mamie nie mówiłam, bo się wstydziłam. Zresztą wiele moich rówieśniczek robiło podobnie. Tymczasem wydaje mi się, że w relacji z własną córką wygrałam los na loterii, bo Maja mi się zwierza.
Kim chce zostać, jak dorośnie?
Psychologiem.
O, matko!
Tak samo zareagowałam. Maja przechodzi teraz szeroko zakrojony etap artystyczny – tańczy, śpiewa, rysuje, także świetnie jeździ konno i na nartach, więc pomyślałam, że może coś w tę stronę. Ale, cóż… W końcu ja w jej wieku marzyłam, by zostać zootechnikiem lub krytykiem literackim (śmiech).
A jednak los pchnął Panią na scenę. Żałuje Pani rozstania z Kabaretem Moralnego Niepokoju?
To piękny rozdział mojego życia, jednak zamknięty, a ja nie lubię oglądać się za siebie. W tamtym czasie wszystko na nowo w moim życiu się zaczęło. Zgrało idealnie z pewną tajemniczą cezurką wiekową kobiety… I teraz powtarzam moim koleżankom, że przekroczenie czterdziestki to jest dopiero czad! Pamiętam, jak kończyłam 30 lat i strasznie to przeżywałam. Mama powiedziała mi wówczas, że czterdziestka to jest dopiero jazda. Ma się już taki wewnętrzny spokój, jeszcze siłę, fajny wygląd i energię – wtedy przychodzi pełnia kobiecości. Moja koleżanka psycholożka mówi, że do setki możemy się zakochać i do setki możemy być dzieckiem. Kiedy zostałam oddalona od kabaretu, dopiero po roku stwierdziłam, że byłam gotowa na nowe. To wreszcie przyszło.
Książka też sama „przyszła”?
Otrzymałam e-mail od wydawnictwa Muza z pytaniem, czy napisałabym opowiadanie dla dzieci. Przecież piszę, a poza tym jestem mamą, znam problemy dzieci i wiem, co je interesuje. W trakcie pierwszego, organizacyjnego spotkania z redakcją nie wiadomo kiedy opowiadanie przeistoczyło się w książkę. Wiedziałam od razu, o czym będzie… „Malinę cud-dziewczynę” napisałam w trakcie wakacji. Wcześniej zbierałam i nagrywałam najciekawsze historie rodzinne.
Skąd pomysł na „Malinę…”?
Cała historia wzięła się stąd, że moja córka jest molem książkowym. Bardzo lubi czytać i już w wieku dziewięciu lat sięgnęła po „Anię z Zielonego Wzgórza”. Niesamowicie jej się spodobała. Z kolei po lekturze „Szatana z siódmej klasy” – jednej z moich ulubionych książek – powiedziała: „O, zgrozo, ale nuda!”. I poprosiła mnie o opowiedzenie jakiejś ulubionej historii z dzieciństwa.
A że tych wspomnień trochę w głowie mam… I to był impuls, by napisać fajną książkę dla dzieci w wieku 7-13 lat, której akcja dzieje się tu i teraz, np. w Milanówku. Ostatnio byłam w Szwecji i tam dotarło do mnie, że Astrid Lindgren opisywała po prostu to, co wokół niej się działo: te domki, latarki, stogi siana, w co dzieciaki się bawiły. Możliwe, że chciałam, by moje pisanie też tak wyglądało. Było realistyczne. Niewydumane, ale pociągające.
Który etap pisania był najtrudniejszy?
Początek. Ale potem to już czysta przyjemność. W trakcie pracy mąż mnie uważnie obserwował. Powiedział, że powinnam pisać, bo widział wtedy najpromienniejszą kobietę na świecie. Moja twarz wyrażała ponoć tysiące pozytywnych emocji. Kiedy pisałam dialogi, robiłam to spontanicznie, wykorzystywałam swoje doświadczenie kabaretowe. Postaci ożywały i bawiły się ze mną. Nieraz zaśmiałam się na głos.
Ile z Mai jest w Malinie?
Dużo. Prócz tego, że ma zmieniony kolor włosów, co może się kojarzyć, że to mała Pakosinka. Ach, no i Maja nie do końca podpisuje się pod bałaganiarstwem Maliny (śmiech).
Kto czytał Pani bajki w dzieciństwie?
W większości czytałam sama. Rodzice ciężko pracowali. Kiedy wszystko przeczytałam albo jak byłam chora, szli do kiosku i przynosili mi stos magazynów. Robiłam sobie z nich wycinki, a najlepsze artykuły wklejałam do specjalnego zeszytu.
Ulubiona książka z dzieciństwa?
Z wczesnego dzieciństwa to chyba „Dzieci z Bullerbyn”. Marzyłam o takich przygodach! I w sumie wymarzyłam! Moja babcia z Milanówka miała dwie siostry i były tam właśnie trzy zagrody. W jednej miałam brata ciotecznego Daniela, w drugiej kuzynostwo Dominika i Anię, a pośrodku ja, moja siostra Magda i kuzynka Karolina. Była więc banda dzieciaków. Jako najstarsza organizowałam milanowieckie trzyzagrodowe zawody sportowe. Sama rysowałam dyplomy, kleiłam nagrody. Sprzedawałam w antykwariatach książki, które już przeczytałam, i za zdobyte pieniądze kupowałam jakieś drobne fanty. Biegaliśmy po krzakach, ganialiśmy po polach. Po latach wszyscy z rozrzewnieniem to wspominamy.
Jakie książki czytacie wspólnie z Mają?
Ostatnio „Dynastię Miziołków” Joanny Olech. Wspaniała lektura. Żywy, barwny język. Czuję, że za tym mały czytelnik tęskni.
Parafrazując piosenkę Martyny Jakubowicz: kiedy będę starą kobietą, to co?
Nie będę starą kobietą. Może będę bardziej pomarszczona. Jak rodzynka. Z siwymi włosami. Zawsze jednak pełna marzeń, z błyskiem w oku. Do końca.