Podobno nie ma rodzica, który choć raz w życiu nie chciał ukatrupić w wyobraźni własnego dziecka.
Świetna terapeutka prowadząca dziewczynki metodą RDI powiedziała do mnie, kiedy rozpłakałam się po awanturze z sześcioletnią wówczas Milenką, do której doszło po tym, jak ona po raz setny zdjęła założony przeze mnie w pocie czoła kożuszek: „Pani Agnieszko, każdy, nawet najbardziej zakochany w swoim dziecku rodzic miał taki dzień, w którym oddałby je do domu dziecka, gdyby tylko miał pewność, że tego dnia by je tam przyjęli, nie zadając zbędnych pytań i nie informując opieki społecznej”.
Przypomniałam sobie te słowa po tym, jak młodsza o trzy minuty Helenka (pseudonim od najmłodszych lat: Hesia ‒ Heil Hitler!) zafundowała nam ostatnio trzy tygodnie wojny polegającej na nocnych nalotach i torturowaniu domowników oraz biednych sąsiadów decybelami, od których pękają kieliszki, szklanki i szyby. A miało co pękać, bo kieliszków w związku z powyższą sytuacją ‒ napadem małego terrorysty na nasze łóżko (najświętsze terytorium rodziców) ‒ nie brakowało… Okopywaliśmy się pod flagą biało-czerwoną spod znaku chardonnay albo tempranillo (w tym ostatnim szczepie, jeśli chodzi o wina czerwone, zasmakowaliśmy bowiem najbardziej). Zawleczkę od wina odbezpieczałam już po 18, przeczuwając podskórnie, co mnie czeka przez pół nocy…
Do rzeczy! Otóż wcale nie taka znowu piękna, co rozpaskudzona do granic przyzwoitości przez własną matkę Helena uparła się, że nie będzie już spać w swoim łóżku, tylko centralnie pomiędzy mamą a tatą numer 2 (tata biologiczny od lat żyje bez nas). Warto dodać, że Hesia już kiedyś wpadła na taki pomysł ‒ dokładnie w dniu, w którym jej biologiczny ojciec opuścił nasz dom i zaszył się w wynajmowanym pokoiku w Brwinowie. Właśnie wtedy Hesia przyszła do mojego łóżka i jak sprytny, tylko czyhający na taką okazję pies zajęła miejsce Pana ‒ w tym wypadku tatusia. I strzegła mnie pilnie, niczym Cerber wejścia do świata zmarłych, przez lata. Przeganiała wszystkich pragnących wtargnąć do mojej alkowy, pilnując mojej cnoty i moralności.
Odpuściła dopiero, gdy poznałam Piotra, tatusia numer 2, zwanego potocznie ‒ choć czas już przestać kultywować ten proceder ‒ Tatą Świnką. Jednak po przeprowadzce na Stary Mokotów kilka miesięcy temu ponownie jej odbiło i ubzdurała sobie, że osobą, której w nocy pragnie mamusia, jest Hela! Nic bardziej mylnego! Koścista, kanciasta, szorstka od alergii Bóg wie na co Helena nie da się porównać z cieplutkim, tłuściutkim w okolicach brzucha od nocnego jedzenia tatusiem!
Pozwalaliśmy na to przez długie tygodnie. W końcu doprowadziliśmy do sytuacji, że Helena całkowicie przejęła kontrolę nad naszymi nocami. Zero seksu, bo nie ma jak. Zero czytania książek, bo nie można zapalić światła. Zero oglądania filmów, bo Hesia nie zaśnie. Zero życia. A raczej życie w całkowitej ciemności, z dzieckiem grasującym do drugiej nad ranem! Każda próba przeniesienia Heleny do jej łóżka kończyła się włączaniem przez nią syreny alarmowej i darciem się do utraty tchu. Z reguły na drugi dzień wstydziliśmy się pokazywać sąsiadom na klatce schodowej.
Zdesperowana, po jakimś czasie udałam się do apteki po najsilniejsze leki ziołowe ułatwiające zasypianie. Przyznaję bez bicia: podawałam melatoninę, napar z sześciu torebek melisy i szyszek chmielowych, syrop Sedatif, a na koniec, już po północy, nervosol, prosząc Boga, by mi wybaczył, że rozpijam tak małe dziecko. I… nic! Nawet nie mrugnęła okiem. To była rozpacz. Wszystkie kołysanki ‒ te śpiewane przeze mnie, ludowe, jak i te Magdy Umer i Grzegorza Turnaua, a nawet najbardziej ulubione, z płyty „Kołysała mama smoka” ‒ nagle zaczęły Hesi służyć za piosenki dyskotekowe. Skakała po łóżku, pożerając (po ciemku!) wszystko, co wcześniej wyniosła z lodówki.
Co zdarzy się dziś? Tego nie wiem. Na myśl o nocy dostaję gęsiej skórki!
PS Od napisania tego felietonu minęły trzy dni. W tym czasie Hesia zaczęła znowu zasypiać normalnie. I niech mi ktoś powie, że pisanie to nie jest zaklinanie rzeczywistości… Dobranoc