Spotkałam Marka wiele lat po maturze. Miły, lekko już szpakowaty facet w sile wieku. Opowiadał mi z emfazą o swoich dorastających córkach. Dawno nie słyszałam ojca, który w taki sposób mówiłby o swoich dzieciach. W jego słowach była czułość, miłość i wiedza o własnych dzieciach. Wspaniała relacja.
Jakiś czas później, na skutek ożywienia kontaktów ze szkoły średniej, dotarła do mnie inna historia o Marku. Dowiedziałam się, że ma za sobą bolesny rozwód. Że jedna z jego córek cierpi na anoreksję, a on sam boryka się z rozlicznymi problemami.
Wiadomo. Życie nie jest ani czarne, ani białe. Zadzwoniłam, zgadaliśmy się na kawę.
Po długiej rozmowie: o dzieciach, małżeństwie i pracy miałam takie spostrzeżenia:
- O wiele łatwiej dyskutować nam jak powinien wyglądać dobry związek i udane rodzicielstwo niż przekładać wiedzę na praktykę.
- Jednym ze sposób ucieczki od realizacji praktycznego rodzicielstwa staje się uczuciowa dezercja i skupienie na tworzeniu własnego wizerunku jako rodzica niż bycie nim naprawdę.
Żyjemy w rozpsychologizowanych czasach.
Ilość dostępnej wiedzy na temat sposobów wychowywania dziecka jest tak duża, że samo przyswajanie jej zajęłoby nam całe lata. Podobnie z poradnikami na temat funkcjonowania dobrego związku.
Tymczasem dzieci przychodzą na świat, my zazwyczaj nie jesteśmy do tego wystarczająco przygotowani, a czas płynie i trzeba odtąd dzień za dniem mierzyć się z rzeczywistością, w której pojawiło się nasze dziecko. Nie ma bata, zostaliśmy ojcem i matką!
Częstą pułapką w jaką wpadają niektórzy młodzi rodzice jest nadmierne opieranie się na tym, co na zewnątrz. Szukanie punktu oparcia w zapewnianiu dziecku wszelkich dóbr materialnych lub w innych ludziach, którzy wiedzą lepiej, co dla niego dobre. Eksperci, psychologowie, specjaliści, edukatorzy… Nigdy wcześniej rodzice nie mieli tak powszechnego i prostego dostępu do wiedzy na temat rozwoju dziecka.
Poznałam młode mamy, które zabierały maluszki na przeróżne warsztaty. Uczyły się nosić dziecko w chuście, robić mu relaksacyjne masaże i przygotowywać zdrowe przekąski. Zastanawiałam się, na ile wiedza wyniesiona z takich kursów przydaje im się na co dzień.
Czy wystarcza im cierpliwości i motywacji, aby przełamywać schematy i nie poddawać się rutynie.
Na ile potrafią być z dzieckiem sam na sam. Ufając swojej intuicji, obywając się bez gadżetów i filmiku z YouTube z przemową specjalisty.
Wychwytując potrzebę dziecka, które niezmiennie wyraża się w jedynym istotnym dla niego czasie – tu i teraz.
Celebrując bycie z nim i bliskość. Odczuwając z tego powodu – radość.
Kiedy urodziłam córkę panowały potworne upały. Położne w szpitalu prosiły, aby nie zawijać dzieci w rożki. Było za gorąco. Większość noworodków leżała ledwo okryta pieluszką przy swojej mamie albo w łóżeczku.
Moje dziecko bardzo płakało. Dopiero owinięte szczelnie w mięciutki, puchowy kocyk, zasnęło spokojnie. Położna była niezadowolona, moja córka – przeciwnie.
Warto zaufać sobie, gdy dziecko przychodzi na świat. Zaufać tej miłości, która wpisana jest w nasze rodzicielstwo. Odnaleźć ją w sobie. Wsłuchiwać się w nią.
Koleżanka z pracy spotkała kiedyś w schronisku w górach pewnego blogera, twórcę poczytnego bloga parentingowego. Był tak zaabsorbowany wrzucaniem zdjęć na tweetera, że kompletnie nie reagował na synka, który domagał się uwagi akurat w tym momencie!
Doszło do zabawnej synchronizacji. W tym samym czasie, gdy na twetterze wyświetlały się fotki pokazujące tatę z malcem wędrujących razem po górach, w rzeczywistości poirytowany ojciec siedział przy wystygłym obiedzie z nosem w laptopie, a mały biegał samopas i popłakiwał.
Tak się dzieje czasami z naszym rodzicielstwem.
Tracimy kontakt z rzeczywistością. Tracimy kontakt i więź z tym konkretnym, z krwi i ciała, naszym dzieckiem.
Wycofujemy energię, uczucia i emocje z relacji, gdyż staje się dla nas zbyt wymagająca.
Potrafimy pięknie opowiedzieć o swoim dziecku przy kawie i pokazać się z nim na profilu społecznościom, jednak – zapytani o naszą konkretną obecność w ich bardzo konkretnym życiu – nabieramy wody w usta.
Moja młoda znajoma urodziła właśnie drugiego synka. Odczuwa dużą satysfakcję, że wraz z mężem i starszym dzieckiem tworzą udaną rodzinę. Ma tylko jeden problem – dorastający syn męża z pierwszego małżeństwa. Jest jak cierń w ich poukładanym życiu.
– Najlepiej, aby ten „potworny dzieciak” zniknął z naszego życia – wyraziła życzenie.
Zniknąć. Jakież to byłoby proste rozwiązanie!
Iluż rodziców tak właśnie znika z życia swoich dzieci. Bo stały się „cierniem” na drodze do ich osobistego szczęścia.
Przed laty zrobiłam wywiad z wyjątkowym człowiekiem. Spotkałam się z emerytowanym nauczycielem muzyki z okazji jego setnych urodzin! Wypuścił w świat całe pokolenia uczniów. Podczas długiej, wspaniałej rozmowy wyznał, że jego zdaniem większość problemów wychowawczych jakie nastręczali jego uczniowie wynikała z niedojrzałości ich rodziców oraz nieprzykładania przez nich wagi do budowania więzi opartej na wzajemnym szacunku.
Różne są źródła niedojrzałości rodzicielskiej. Czasami trzeba wyprostować pewne trudne sprawy na terapii, aby stać się lepszym rodzicem.
Jednak większość z nas jest zwykłymi ludźmi, którzy mają zwykłe dzieci.
Dlaczego więc psujemy nasze rodziny? Izolujemy się od bliskich poprzez pracę i tysiące innych, ważniejszych spraw. Ignorujemy bliskość. Wierzymy, że w nowym miejscu, w nowym związku i z nowymi dziećmi, będziemy szczęśliwsi.
Dlaczego łatwiej nam dyskutować o tym, jak powinno wyglądać nasze rodzicielstwo, niż zrobić niewielki krok do przodu w poprawieniu relacji z tym konkretnym człowiekiem – naszym dzieckiem, które zostało zadane nam przez życie.
Stary nauczyciel powiedział zdanie, które zapadło mi w pamięć. „Dzieci są niezwykle delikatnym kruszcem. Aż strach, że my, dorośli, dostajemy je do obróbki”.
Na moje pytanie, co w takim razie mamy robić, aby nie schrzanić roboty, odrzekł.
Więcej pokory. I radości. I niech szanowna pani redaktor przestanie być taka poważna!
Po czym wyciągnął któryś ze swych rozlicznych instrumentów (niestety, nie pamiętam jaki), zaczął grać, ja miałam śpiewać, a na koniec opowiadał kawały…