Ponad połowa dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym ma uzdolnienia matematyczne, a spora ich część przejawia wręcz wybitne zdolności w tym zakresie. Dlaczego z tak wielu błyskotliwych przedszkolaków wyrasta tak niewielu rozumiejących i lubiących matematykę dorosłych?
Moim koszmarem z czasów studiów (na filologii polskiej, rzecz jasna) był sen o tym, że za tydzień jest koniec roku szkolnego, a ja jeszcze ani razu nie byłam na lekcji matematyki. Nie mam ani ocen, ani bladego pojęcia o tym, co powinnam umieć. Nigdy potem nie budziłam się już tak chętnie jak właśnie wtedy, kiedy mogłam się przekonać, że to tylko sen, a nauka matematyki dawno za mną. Precyzując – nauka po szkolnemu, bo już wtedy zaczęłam odkrywać matematykę na własną rękę.
To nie tylko liczby i zadania – to przede wszystkim ćwiczenie logicznego myślenia, wyobraźni, wyciągania poprawnych wniosków, umiejętności dostrzegania cech wspólnych. Dla dzieci, którym ten przedmiot nie kojarzy się jeszcze z niczym trudnym, to po prostu jedna z wielu możliwych zabaw. Liczenie, mierzenie, klasyfikowanie są bardzo atrakcyjne i to od nas, dorosłych, w dużym stopniu zależy, czy tak pozostanie, czy pomożemy dziecku przezwyciężać trudności związane z uczeniem się, czy dojdziemy do wniosku, że skoro mama jest humanistką, a tata ma duszę artysty, to dziecko nie miało po kim odziedziczyć zdolności do przedmiotów ścisłych.
Z badań prowadzonych przez Eurydice, unijną agendę badającą systemy edukacyjne różnych krajów, wynika, że w Polsce co piąty uczeń osiąga słabe wyniki w uczeniu się matematyki, co plasuje nas znacznie poniżej średniej krajów OECD (Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju). Badania wybitnej polskiej pedagog i psycholog, prof. Edyty Gruszczyk-Kolczyńskiej dowodzą, że ponad połowa dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym ma uzdolnienia matematyczne, a spora ich część przejawia wręcz wybitne zdolności w tym kierunku. Czemu z tak wielu inteligentnych przedszkolaków wyrasta tak niewielu dorosłych lubiących matematykę?
Częściową odpowiedzią na to pytanie jest powszechne przekonanie, że matematyka jest trudna, zrozumiała tylko dla nielicznych i że jeśli to rewir zastrzeżony wyłącznie dla wybranych, to nie warto podejmować próby wejścia na ten teren. Ale z kolejnych badań prof. Gruszczyk-Kolczyńskiej wynika, że winowajcą jest… system uczenia matematyki obowiązujący w szkołach. Duża część dzieci przychodzi do pierwszej klasy z umiejętnością dodawania i odejmowania w zakresie co najmniej 10 (a często wielekroć więcej), ale zgodnie z podręcznikiem od września mają uczyć się tego samego – i tak aż do stycznia, kiedy to będą mogły liczyć do 20. Uczniowie ci rozwiązują zadanie w 30 sekund, zaczynają się wiercić i zaczepiać sąsiadów, a co najgorsze, nabierają przekonania, że nauka jest nudna, bo nic ciekawego na lekcjach robić nie można. Dochodzą do tego zadania ułożone według tego samego wzoru, które nie uczą ani myślenia, ani rozwiązywania nowych problemów. Dzieci tracą czas na rozwiązywanie dużej liczby prostych zadań według tego samego schematu. W szkole nie ceni się kreatywności w poszukiwaniu rozwiązań – często uczeń, który zrobił ćwiczenie bezbłędnie, ale innym sposobem niż zakładany przez nauczyciela, dostaje złą ocenę lub mniej punktów. Jest to nadzwyczaj skuteczny sposób uśmiercania matematycznych talentów.
Drugą skrajnością są dzieci, które mają tak duże problemy z koncentracją, że umyka im sens zadania i nie rozumieją, czego się od nich wymaga. Niektóre z nich zbyt słabo liczą i nie dostrzegają zależności pomiędzy liczbami. Jeśli nauczyciel nie zauważy tych problemów i nie znajdzie ich przyczyny, to jest w stanie skutecznie zniechęcić dziecko do dalszego uczenia się matematyki, bo będzie zadawał nowe zadania, a ono wciąż nie otrzyma narzędzi koniecznych do przezwyciężenia trudności.
W większości szkół nie ma miejsca na rozwój talentów. Podręczniki są realizowane od strony pierwszej do ostatniej. Nadal łatwiej jest dać uczniom karty pracy, niż stworzyć sytuacje, w których mają do czynienia z przedmiotami wspomagającymi rozwój matematyczny (np. kalendarze, miarki, termometry) albo chociaż liczmanami (patyczki, kasztany czy guziki). Sama zaprzyjaźniłam się z matematyką już po zakończeniu szkoły. Zaczęło się od rozwiązywania szaradziarskich zadań logicznych, potem była książka „Lilavati”, a ostatnio czytam świetne „Przygody Aleksa w krainie liczb”.
Jak wyglądają zajęcia, podczas których jest dużo matematyki, a uczniowie nawet o tym nie wiedzą? Wrzesień, pierwsza klasa szkoły podstawowej. Nauczycielka przyniosła torebki z cebulkami narcyzów, hiacyntów i krokusów. Uczniowie najpierw czytali nazwy umieszczone na torebkach, potem dzielili je na sylaby (edukacja językowa). Wysypywali zawartość torebek na tace i liczyli cebulki w każdym ze zbiorów (przeliczanie). Określali, których jest najwięcej, a których najmniej (porównywanie). Sumowali je wszystkie, a następnie zastanawiali się, ile cebulek ma zasadzić każdy z nich, aby było sprawiedliwie (dzielenie). Wyszło dzielenie z resztą, więc uznali, że tę właśnie część cebulek posadzi nauczycielka. Ta zaś poprosiła o odczytanie z kalendarzy umieszczonych na odwrocie torebek, kiedy należy zasadzić cebulki i kiedy zakwitną kwiaty (obliczenia kalendarzowe). Część z uczniów nie zrozumiała, ile miesięcy mija od września do marca, więc następnego dnia wszyscy tworzyli kalendarze w kształcie koła. Już podczas sadzenia okazało się, że hiacynty trzeba umieścić na głębokości 10 cm, co uczniowie musieli zmierzyć, żeby dowiedzieć się, które z nich się do tego nadają. Towarzyszyła temu rozmowa o tym, że niektóre rośliny wyrastają z nasion, a inne z cebulek (edukacja przyrodnicza), i że nie należy jeść cebul, co do których nie mamy pewności, że nie są trujące (edukacja zdrowotna). Po zakończeniu zajęć żaden z uczniów nie wiedział, że zajmował się matematyką i to znacznie przekraczającą poziom wymagań dla dziecka, które edukację w szkole rozpoczęło zaledwie tydzień wcześniej.