Maciej Stuhr jest aktorem genetycznym, po ojcu, ale charyzmatycznym dzięki cechom własnym. Opowiada nam o dorastaniu w domu dwojga artystów – matki skrzypaczki i dominującego ojca aktora – oraz o domu, który teraz sam tworzy z żoną i córką w stolicy. Dowiadujemy się, że krakowski styl towarzyski sprzyja posiadaniu rodziny, a rzeczywistość, nawet niebezpieczną lub irytującą, można oswoić.
Jakie jest pana pierwsze wspomnienie?
Maciej Stuhr: (długi namysł) Trudno powiedzieć, co było pierwsze, ale na pewno będzie się to wiązało z takim osiedlem krakowskim. Nosiło piękną nazwę Widok, która chyba komuś przeszkadzała, bo teraz się nazywa Bronowice Nowe. Tam upłynęło pierwsze sześć lat mojego życia, czyli ten okres, w którym byłem jedynakiem. Mam stamtąd kilka wspomnień osiedlowych, pamiętam na przykład, jak tonąłem w kałuży, która prawdopodobnie, gdybym ją dziś zobaczył, byłaby zupełnie zwykła, ale w tym wspomnieniu jawi się jako co najmniej Morze Śródziemne albo ocean w okolicach przylądka Horn, gdzie walczyłem o życie i próbowałem dopłynąć do brzegu.
Przerażona niania, która była ze mną na spacerze, nie wiedziała, z której strony mnie wyławiać. Mam też takie wspomnienie, w którym to ja byłem sprawcą opresji, kiedy stwierdziłem, że biedny kanarek zamknięty w klatce musi się strasznie nudzić i pragnąć rozrywki, więc zafundowałem mu karuzelę w worku. I bardzo byłem zdumiony, że dostałem z tego powodu jakąś burę.
Ile miał pan wtedy lat?
Chyba cztery-pięć. Jakiś wiek eksperymentów…
I mieliście kanarki w domu?
Tak, kanarki bywały u nas dosyć regularnie. Nawet chciałem ostatnio wrócić do tej tradycji, ale, o czym nie wiedziałem wtedy, one strasznie tęsknią. Kiedy się wyjeżdża i powierza się je na przechowanie, wtedy wpadają w kompletną depresję, chorują, więc przy naszym trybie życia to wykluczone…
Z takich wczesnych wspomnień mocno utkwiła mi w pamięci podróż z ojcem do Włoch, gdzie on chyba wtedy pracował, mogłem mieć z pięć lat. Pamiętam jak dzisiaj pierwszą miejscowość po przekroczeniu granicy czechosłowacko-austriackiej, pierwszy powiew Zachodu. Taki automat, do którego wrzuca się monetę, a wypada kulka z zabawką. To było coś tak niewiarygodnego w tamtych szarych, smutnych PRL-owskich czasach… Tak samo puszka coli, to było jak eksponat muzealny, chciałem go przywieźć do Polski, mamie pokazać!
Już pan wspomniał, że pana dzieciństwo dzieliło się na okres, kiedy był pan jedynakiem, i ten potem, z siostrą. Najwidoczniej to była mocna cezura w pana życiu. Jak pan przeżył pojawienie się siostry na świecie?
Sześć lat to jest taka trudna różnica, że ani to nie jest kumpelska relacja, o jakiej się marzy, a jeszcze też nie opiekuńcza. To się nie układa w taki naturalny sposób, trzeba szukać tej więzi, wypracowywać ją. Oczywiście ja się próbowałem z Marianną, już jak była starsza, bić, ale to się nie sprawdzało.
A pamięta pan ten moment, kiedy się pojawiła w domu?
Pamiętam telefon ze szpitala w środku nocy, byłem w domu z ciotką i chyba z tatą. Ta pobudka, ciotka oznajmiająca mi: „Maciusiu, masz siostrzyczkę!”. I tu kompletne załamanie… Bo jednak liczyłem, że będzie kumpel do łobuzowania.
Jakim był pan dzieckiem?
O to trzeba by pewnie spytać osób, które były wokół… Samemu ciężko to ocenić. Ale myślę, że raczej grzecznym, chociaż miałem różne ekscesy, jak każde dziecko, każdy chłopak. Byłem towarzyski, a szczególnie lubiłem podczas różnych imprez i libacji alkoholowych podpatrywać dorosłych. Miałem taki kosz na śmieci, na którym zawsze siadałem, zdarzało się, że dorośli zapominali, że wciąż z nimi jestem.
To była kuchnia czy salon?
Kuchnia, w kolejnym już naszym mieszkaniu. Z bloku przeprowadziliśmy się do kamienicy bliżej centrum. I mieszkanie rodziców stało się miejscem spotkań dla ich przyjaciół ze Starego Teatru.
Czyli był pan też takim chłopcem, który potrafi się wtopić w tło, którego można nie zauważyć?
Dokładnie. Wtopić się i obserwować. Lubiłem też ganiać do teatru, od najmłodszych lat, jak tylko się można było z tatą załapać, i podpatrywać gdzieś zza kulis czy z balkoniku, chodzić sobie po garderobach czy magazynach kostiumów – to była najlepsza zabawa, zdecydowanie!
A więc teatr pojawił się dosyć wcześnie. To był pierwszy, naturalny pomysł: „Być aktorem”?
Żaden pomysł, to było coś tak naturalnego… Przychodziłem do domu i odwzorowywałem przedstawienia, grając wszystkie postaci naraz. Ta droga była bardzo naturalna.
Nie było innych pomysłów wcześniej, później, pomiędzy?
No, oczywiście chciałem być taksówkarzem… (śmiech). Już nie wiem dlaczego. Pamiętam też taki okres przepoczwarzania się, to była może czwarta klasa szkoły podstawowej, jakiś marazm potworny, brak jakichkolwiek zainteresowań. Na świadectwie same czwórki z góry na dół. Bez pomysłu. Dopiero od szóstej klasy coś się zaczęło wykluwać, coś ruszyło. Wtedy zdecydowanie zainteresowałem się przedmiotami humanistycznymi, a ścisłe bardzo spadły. No, ale to już było lepsze niż nudne świadectwo z czwartej, piątej klasy.
Wychowywał się pan w rodzinie polskiej gwiazdy filmowej – jaki to był dom?
To był dom dwojga artystów, bo mama jest skrzypaczką. Rodzice próbowali pogodzić te dwa światy, co oczywiście nie było łatwe, ale pewnie dzięki staraniom i poświęceniom mamy się udało i fajnie funkcjonowało. Dom z dość apodyktycznym, muszę powiedzieć, ojcem, którego raczej się baliśmy – jego opinii, zamiłowania do porządku, żeby wszystko było na swoim miejscu. Pamiętam, że każdy jego powrót z jakichś wojaży to były dni stresu, czy wszystko na pewno jest przygotowane.
Wielkie sprzątanie przed powrotem taty… Z jednej strony trudna relacja, a z drugiej silny autorytet. Powiedział pan w którymś z wywiadów: „Dominator”.
Coś w tym jest. On zawsze był epicentrum tej rodziny…
Czy był moment, w którym pan się zbuntował przeciwko ojcu?
Nie przypominam sobie takiego wydarzenia…
On sam zarzuca sobie, z perspektywy czasu, że być może wtedy był zbyt odległy, bo zdarzało się, że pan albo żona pisaliście do niego listy, bojąc się być może tej bezpośredniej konfrontacji…
No tak, strach był czasami, żeby nie owijać w bawełnę.
Ale siostra była odważniejsza, czy ojciec był bardziej wyrozumiały dla niej?
Ona się nie bała, fakt, ale z tego, co dzisiaj czasem eksplikuje, to ona bardziej odczuwała ten brak większej emocjonalnej więzi niż ja. Bo ja nie miałem kłopotu z tym, że go często nie ma w domu. Nawet to lubiłem, bo potem były powroty, opowieści o podróżach, przygodach. Ale dziś, kiedy patrzę na swoją córkę, która bardzo tęskni, gdy wyjeżdżam, choć i tak o wiele bardziej się staram być w domu niż ojciec, to wiem, że to może być dla dziecka trudne.
A kto był z wami wtedy w domu, gdy ojciec wyjeżdżał? Czy ktoś przejmował męską rolę, zabierał na ryby, na rower – jakiś dziadek, wujek?
Ojciec tak mocno się odznaczał, że to starczało na długo. Ale rzeczywiście, jak miałem około 12 lat, to było kilka sytuacji, które pokazały mi inne wzorce męskości, np. harcerstwo: obozy, przybijanie gwoździ, rany kłute i szarpane itd. To było towarzystwo ze szkoły muzycznej, do której uczęszczałem, więc oczywiście był też strach, żeby palców nie poprzetrącać przy tych pracach z młotkiem.
Poza tym zadzierzgnęła się w tym czasie bardzo poważna przyjaźń z moim kumplem, która trwa do dzisiaj. To były miliony godzin przegadanych o życiu, o dziewczynach, samochodach itd. Miałem też od szóstej klasy bardzo fajnego nauczyciela fortepianu, który bardzo się odcisnął na moim życiu. Wiele lekcji z nim przegadałem, w ogóle nie dotknęliśmy instrumentu, poruszaliśmy ważniejsze kwestie. To była naprawdę znacząca znajomość, która się dosyć gwałtownie skończyła, bo profesor zmarł miesiąc po ukończeniu przeze mnie szkoły. Ale został taką moją postacią symboliczną.
Ojciec chrzestny Jan Nowicki raczej się w tym okresie nie udzielał?
No nie. Został ojcem chrzestnym, a potem zniknął na wiele lat. Spotkaliśmy się dopiero na niwie zawodowej i wtedy przeprowadziliśmy kilka świetnych rozmów. To nie był już czas, żebym miał być pod jakimś wielkim jego wpływem, ale urokiem jak najbardziej.
A gdy ojciec już zawijał do domu, to robiliście coś razem, były jakieś wasze rytuały?
Tak. Graliśmy w piłę, w ruletkę, którą tato skądś kiedyś przyniósł. Także hazard był… (śmiech)
Jaka była stawka?
Nie no, żetony, żetony. Pamiętam też, że bajki opowiadał, które sam wymyślał, była cała taka seria o Kacperku, czytanie książek typu „Winnetou i Old Shatterhand”. Pamiętam, jak kiedyś, gdy byłem jeszcze całkiem mały, zobaczyłem film „Spokój”, w którym tato dostawał manto, i strasznie to przeżyłem. Więc ojciec wziął mnie do kuchni i zrobił prezentację. Kazał wykonać cios pozorujący, a sam zaczął krwawić sokiem malinowym… (śmiech)
Ważne momenty dzieciństwa?
Kojarzą się z sytuacjami ekstremalnymi, czyli albo ktoś przychodzi na świat, albo z niego odchodzi. Więc na pewno przyjście Marianny na świat, śmierć mojej babci, która nastąpiła niespodziewanie kilka lat później, też była szokiem, no i bardzo poważny zawał ojca, z którego cudem wyszedł, spowodował wiele zmian w naszej rodzinie.
Ile pan miał wtedy lat?
Trzynaście. Ojciec zaczął spędzać więcej czasu w domu, został rektorem w Szkole Teatralnej, żył zdecydowanie bardziej stacjonarnie, a nasz dom przestał być taki otwarty, już nie było tam takich ekscesów i zabaw.
No, zdecydowanie czegoś bardzo apetycznego nam pan tu nie opowiada… Co tam się działo w tej kuchni?
No przecież mówiłem, że siedziałem jak oniemiały na koszu i patrzyłem. Ciekawi ludzie coś zawsze śmiesznego mówili. Ekipa aktorów ze Starego Teatru była niezwykle zżyta i tworzyła niemal rodzinę. Więc to towarzystwo się kotłowało bez przerwy. A drugi wymiar tych spotkań był dla mnie taki, że głównym moim źródłem dochodu było sprzedawanie butelek. Te po herbavicie szły za 6, a po wódce za 10 złotych. Więc po takiej imprezie byłem królem życia! Pamiętam, jak raz po większej imprezie oddawałem butelki w monopolowym, to pani popatrzyła na mnie z takim politowaniem: biedne dziecko… (śmiech)
Miał pan ulubioną zabawkę, książkę?
Było kilka dziecięcych fetyszy. Ku lekkiemu niepokojowi moich rodziców jednym z nich była lalka… dla której moja babcia robiła na szydełku ubranka. To było coś! Na całym osiedlu wzbudzało to podziw, bo wtedy takich rzeczy nie można było kupić. Był też projektor Ania, do dziś pamiętam zapach tych plastikowych pudełeczek, w których przechowywało się slajdy. Projekcje się odbywały w łazience – musiało być wystarczająco ciemno. Za pomocą specjalnej korbki przekręcało się następny obrazek.
A lektury?
„Koziołek Matołek” i „Przygody Małpki Fiki Miki”, które znałem tak dobrze, na pamięć, że gdy ktoś mi je czytał i zmienił choćby jedno słowo, to natychmiast go poprawiałem.
Jaka była reakcja ojca, gdy dostał pan pierwszą propozycję aktorską? Zdaje się, że to był „Dekalog X” Krzysztofa Kieślowskiego.
Z tego, co słyszałem z opowieści, nie był zachwycony tym pomysłem i nie bardzo to sobie wyobrażał.
Co to znaczy „z opowieści”? To nie było tak, że pan przyszedł do niego i powiedział: „Tato, zadzwonił wujek Krzysiek i zaproponował”?
Ja miałem wtedy 13 lat i Krzysztof Kieślowski uznał za stosowne zwrócić się z tą propozycją do rodziców. O tym dowiedziałem się zresztą później. Ale wujek się uparł, więc na szczęście mam niezły początek filmografii…
A czego tata się tak obawiał?
Myślę, że wiedział, że jest to zawód pełen niebezpieczeństw, zwłaszcza dla dzieci. Może się bał posądzenia o nepotyzm, nie wiem…
Są różne przykłady aktorskich karier dzieci znanych rodziców i niewiele z nich jest udanych. Więc my, mimo wielu propozycji wspólnych wystąpień przed kamerą, długo tego unikaliśmy, byliśmy obaj w tym wstrzemięźliwi. Dopiero gdy mocniej stanąłem na aktorskich nogach, takie sytuacje się wydarzyły.
Ale studiował pan w szkole krakowskiej?
Tak, ale sprytnie przeczekałem okres, w którym ojciec był rektorem, studiując zaraz po maturze psychologię na UJ. Na PWST zdałem, jak rektorem został pan Jacek Popiel.
To jest trudna sytuacja: ojciec i syn w tym samym zawodzie….
Tak, ale ja to mam przepracowane i mówiłem o tym już tyle razy, że jeśli nie chcecie panie, żebym za chwilę umarł z nudów…
Dobrze, dobrze, zmieniamy temat! Pomówmy w takim razie o córce Matyldzie i o tym, co jej przyjście na świat zmieniło.
Pojawienie się dziecka zmienia życie w sposób diametralny…
To była planowana ciąża?
U nas była gotowość na to, że tak się może stać, pełna otwartość i od początku naszej relacji poczucie szczęścia i sensu. No, ale oczywiście, jak już się Matylda urodziła, wymagało to pewnych zmian, a przynajmniej zaaranżowania tego tak, żeby miało ręce i nogi. Ale to kwestie logistyczne. Z takich głębszych rzeczy miałem pierwszy raz poczucie zapętlenia się dziejów, że się patrzy na dziecko, a jednocześnie myśli się o dzieciństwie, o rodzicach, zaczyna się ich rozumieć… No i ten stres, żeby tej nowej istocie nadać jakiś kształt. To jest zajęcie bardzo stresujące!
Ówcześnie zostaliście parą z dzieckiem w środowisku 25-letnich aktorów i artystów. Jak się odnaleźliście w nowych rolach? Izolowaliście się przez pewien czas, czy też nic się nie zmieniło, po prostu Matylda dołączyła do was?
Muszę przyznać, że są takie sfery rzeczywistości, które zawsze były mi obce, na przykład dyskoteka lub klub. To miejsca, w których nie wiem, co się robi. Ja się tam czuję źle, nieswojo, nie jestem sobą i od razu chcę wyjść, żeby sobie z kimś pogadać. Mam taki trochę krakowski model spędzania wolnego czasu: usiąść w zadymionej kawiarni i pogadać, rozmowa zdecydowanie bardziej mi odpowiada niż pląsy. Także nie było z czego rezygnować, bo spotkania i rozmowy z przyjaciółmi są nawet przy małym dziecku bardziej realne niż pląsy w klubie.
Jaki jest pana patent na bycie ojcem, jakim tatą chce pan być?
Chciałbym nie przespać tego momentu, w którym dziecko trzeba zacząć traktować dorośle, dojrzale, a już nie jak dziecko. Zacząć rozmawiać swoim językiem, zacząć używać swoich argumentów, a nie przekładać tego na jego dziecięcy język. Czuję, że ten etap trzeba zamykać i tam, gdzie się da, uruchamiać partnerstwo. Bez elementarnej szczerości i autentyczności nie da się zbudować nic trwałego, wartościowego.
W rodzinie lubi się zdarzyć tak, że wytwarzają się pewne formy i formułki, które zastępują nam głębsze relacje, bo trudno też, żebyśmy codziennie rozmawiali o głębi naszego jestestwa…
Proza życia wpędza nas w pewną pułapkę, ale już sama świadomość tego może nam pomóc, żeby uważać, żeby szukać nawet momencików, które mogą zostać w nas na dłużej…
No, piękna puenta!
Dziękujemy!
[negative]Maciej Stuhr, ur. w 1975 roku w Krakowie, aktor, syn Jerzego Stuhra. Zadebiutował jako trzynastolatek rolą Piotrka w „Dekalogu X” Krzysztofa Kieślowskiego. Absolwent psychologii Uniwersytetu Ja-giellońskiego i PWST w Krakowie. Jeszcze w szkole średniej założył kabaret Po Żarcie. Słynne już stały się parodie Gustawa Holoubka czy Stanisława Soyki w jego wykonaniu.[/negative]