Zachodnia Madera
Nowe drogi stopniowo otwierają na świat tę piękną, ale rzadko odwiedzaną część wyspy. Droga w dolinie biegnąca środkiem wyspy przez przełęcz Encumeada, wyznacza granicę między wysokimi szczytami środkowej Madery i płaskim, bezleśnym wrzosowiskiem Paul da Serra na zachodzie.
Droga wzdłuż zachodniego wybrzeża była urocza. Maleńkie miasteczka odwiedzane po drodze ukazywały prawdziwe oblicze wyspy. W żółwim tempie dotarliśmy do latarni morskiej na przylądku Ponta do Pargo. Wchodząc do środka latarni, można było obejrzeć wystawę map i fotografii poświęconych historii latarń na wyspach archipelagu Madery. Filip uciechy miał co niemiara, tym bardziej że latarnie na mapach były zaznaczone kolorowymi, podświetlanymi punktami. Na zewnątrz nie dało się jednak długo wytrzymać. Porywisty wiatr zrywał czapki z głów. Po krótkiej jeździe dotarliśmy w końcu do kolejki linowej w Achadas da Cruz. Niepozorne miasteczko kryje taką atrakcję Madery: kolejką można zjechać niemalże pionowo z 451-metrowego klifu nad brzeg oceanu! Wagoniki kolejki na tle krajobrazu wydawały się być tylko punkcikami. Mieliśmy szczęście, kolejka działała.
Ochoczo wskoczyliśmy do wagoników i z drżącym sercem zjechaliśmy w dół. Wrażenia z jazdy i widoki z dolnej stacji kolejki możemy zaliczyć do jednych z najwspanialszych przeżyć na Maderze. Niedaleko od Achadas da Cruz leży Porto Moniz, które przyciąga turystów naturalnymi basenami lawowymi.
Tym razem nie mieliśmy już tak dużo szczęścia. Baseny były zamknięte i odbywało się ich czyszczenie. Na pocieszenie zjedliśmy wyśmienitą rybę espadę ze smażonymi bananami w restauracji o wdzięcznej nazwie „O Cachalote”. Filip w tym czasie moczył nogi i nie tylko w lawowych basenach, na których usytuowana jest ta restauracja.
Do hotelu wróciliśmy przez środek wyspy, płaskowyż Paul de Serra. Krajobrazy zmieniają się tu jak za dotknięciem różdżki. Najpierw widzieliśmy drzewa, wielkie krzewy, ogromne wrzosy, a kilka kilometrów dalej już tylko nieliczne krzewinki i trawy. Poza tym przestrzeń, po prostu przestrzeń. Maderską zmienność pogody widać zwłaszcza tutaj, w górnych jej partiach. Wjechaliśmy na górę w pełnym słońcu, po czym raptem zrobiło się zimno, temperatura spadła do 10 stopni, a chmury przewalały nam się przed maską auta. Po kilku kilometrach znów spotykaliśmy słońce. Tak nam się spodobała ta sceneria, że wracaliśmy na płaskowyż kilka razy.
Taniec chmur na Pico Ruivo
Po malowniczych widokach z Pico do Areeiro postanowiliśmy sprawdzić nasze dziecko: czy da radę wejść na najwyższy szczyt Madery Pico Ruivo. Podjechaliśmy do pewnego poziomu, naopowiadaliśmy mu niesamowitych historii o drodze wiodącej na szczyt i kryjówkach, jakie może na niej napotkać, i z małą pomocą taty Filip wdrapał się na sam czubek Madery. Podczas wspinaczki pytał tylko, dlaczego tutaj nie ma żadnych dzieci. Moje zapewnienie, że pewnie wszystkie dzieci są już na górze, dodawało mu nieco sił do dalszego wspinania. W drodze powrotnej pokazywałam mu ludzi idących daleko innym szlakiem, mówiąc, że dzieci właśnie schodzą. Zejście było o wiele zabawniejsze. Na samym końcu wędrówki bawiliśmy się w berka z chmurami, które w końcu nas dogoniły.