Styl Maliny Prześlugi? Szalona wyobraźnia przelana na papier. Dlatego komar i mucha odeślą do niebanalnego sensu. Humorem oswaja to, co ważne, nawet to, co odstręcza. Dzieci się śmieją, rodzice zachwycają głębią przekazu. Klucz? – W pisaniu jestem intuicjonistką – mówi.
GAGA: Skąd się wzięła Ziuzia? Czy ona istnieje? Czy gdzieś na świecie jest jakieś dziecko, które śpi z marchewką?
Malina Prześluga: Podejrzewam, że istnieje, nawet więcej niż jedna. Wiele dzieciaków ma szaloną wyobraźnię i dziwne pomysły. I właśnie dzięki nim i dla nich powstała moja „Ziuzia…”. Stworzyłam ją z własnych wspomnień, dzieciństwa swojego i kilku najbliższych osób. Świat Ziuzi, ona sama i jej rodzina, jest dla mnie tym, czym powinno być dobre dzieciństwo.
Wszelkiego typu żyjątka: pchły, komary, muchy są bohaterami Twoich książek i spektakli. Jaki masz stosunek do owadów na co dzień? Czy przyjaźnisz się z muchami, karmisz komary?
Nie jestem świruską przytulającą karaluchy, ale owady mają w sobie ogromny potencjał literacki. Po pierwsze, nie są zużyte jako bohaterowie, są nieodkryte, a przez to bardziej inspirujące niż wierny pies czy pocieszny miś, o których bajek powstała cała masa. Rodzajów owadów jest mnóstwo, podobnie jak typów ludzkich, więc można swobodnie dopisywać im zróżnicowane biografie i budować między nimi ciekawe relacje. Po drugie, wszystkie wrzucane są do jednego worka z napisem „owady są fuj”, a ja lubię oswajać to, co na pierwszy rzut oka wydaje się odstręczające. I odkrywać prawdziwą naturę rzeczy.
W stylu, który stworzyłaś, nietrudno się zakochać. Skąd się wziął?
To chyba pochodna setek przeczytanych od dzieciństwa książek. Ale też po prostu słyszę głos małej dziewczynki, nastoletniego mola czy plastikowej owieczki i niewiele da się z tym zrobić.
A skąd biorą się tematy Twoich tekstów? W jaki sposób podejmujesz decyzję o tym, jak je przedstawisz: czy najpierw pojawia się temat, a potem szukasz formy, czy dzieje się na odwrót?
Najważniejszy jest bohater. Jeśli go czuję i sporo o nim wiem, to on jakby sam gada. Zawsze to powtarzam na wszystkich kursach i warsztatach z pisania. Jeśli mam trafioną postać, to ona przychodzi do mnie z konkretnym problemem i to jest właśnie temat, o którym chcę pisać. Bohater jest nośnikiem sensów, języka, a nierzadko całej konstrukcji tekstu. Każda historia rozwija się w trakcie pisania wraz z postaciami, ze strony na stronę. Ja poznaję je coraz bardziej, a one prowadzą mnie do końca. W pisaniu jestem intuicjonistką.
Czy testujesz na dzieciach odbiór swoich tekstów?
Nie. Wszystko testuję na własnym uchu. Mam do niego zaufanie.
„Bajka o włosie Patryku” dorosłych wbija w krzesło jako opis kwintesencji życia, a dla dzieci jest zabawną historią o włosach na głowie bibliotekarza. „Bajka o starej babci i molu Zbyszku” pod warstwą humoru też skrywa głęboki przekaz i daje nieograniczone pole do dyskusji z dzieckiem. W wielowymiarowy sposób podejmujesz trudne tematy.
Sądzę, że to moje pisanie intuicyjne sprawia, że niemal wszystko, co piszę, można odczytać na dwóch płaszczyznach. Trudno, będąc dorosłą, uniknąć impulsów czy skojarzeń z dorosłego życia. Powiem więcej: pisząc dla dzieci, nie wolno być infantylnym. Dziecko to równorzędny partner w rozmowie, choć posługuje się nieco innym aparatem pojęciowym. Można, a nawet trzeba, rozmawiać z nim o wszystkim. Mimo że używam języka bliskiego dzieciom, to unikam zdziecinnienia. Nie unikam tematów trudnych: śmierci, samotności, przemocy. Ważne jedynie, by wiedzieć, po co się to robi. Ważne też, by misja edukacyjna nie przesłoniła wszystkich wspaniałości, jakie niesie ze sobą dobrze skonstruowana fabuła. Pozwólmy literaturze być piękną i w piękny, mądry sposób opowiadać o tym, co ważne.
Jaki jest Twój sposób pisania? Oddajesz się jednej historii bez reszty czy piszesz kilka tekstów jednocześnie?
Bywa i tak, i tak, choć oczywiście najlepiej, kiedy mogę poświęcić się jednej rzeczy naraz. Tak czy siak, w pisaniu najbardziej przeszkadzają przyziemne sprawy. Jestem zanurzona w historii, a tu w brzuchu burczy, pies chce na siku, siostra dzwoni. Bywam wtedy nieco opryskliwa, ale mój mały świat nauczył się to tolerować.
Uczucie, gdy siedzisz na widowni, oglądasz swój spektakl, a podłoga wprost trzęsie się od żywiołowych reakcji dzieci, musi uzależniać. Jesteś wtedy spełniona jako artystka?
To rzeczywiście świetne uczucie być świadkiem, jak moje słowo, mój bohater ożywają. Bezpośrednie reakcje widzów są dla mnie najcenniejsze. Bronię się przed tym, żeby za dużo wiedzieć
o teatrze, wnikliwie oceniać walory i niedociągnięcia inscenizacyjne, aktorskie czy techniczne. Staram się patrzeć na przedstawienia, moje i inne, jakbym była w teatrze po raz pierwszy. Najgorsze, co może przydarzyć się twórcy, to „wszystkowiedzenie” i profesjonalny chłód oceny przy jednoczesnym pomijaniu widza. Nie lubię posługiwać się określeniem „artystka” w stosunku do siebie, bo to pierwszy krok do takiej znieczulicy.
Czy myślisz o jeszcze innej, poza tekstem i teatrem, formie wyrazu?
Jeśli możemy sobie tu pomarzyć, to fajnie by było, gdyby do kilku moich sztuk wzięły się studia filmowe zza oceanu, z gigantycznym budżetem na efekty specjalne i animację. W teatrze przedstawienie działania może być niepełne. Bo jak pokazać topniejącego na naszych oczach bałwana albo rodzące się tu i teraz trzy tysiące mrówiątek? Teatr ma ogromne możliwości, ale wyobraźnia czasem idzie dalej i w praktyce musimy szukać kompromisów.
Czego byś chciała dla siebie jako pisarka? Co widzisz, gdy zamykasz oczy?
Widzę pół roku ciszy i spokoju, jakiś las, zero gotowania, sprzątania, internetu i ludzi. I w tym wszystkim ja, pisząca dzieło życia, o którym nie wiem jeszcze, jakie będzie. Bo za dużo się dzieje, a za mało ciszy, spokoju i lasu. Kolejną sprawą, choć o niej można chyba pomarzyć, jest to, by przestać oddzielać dramatopisarzy piszących dla dzieci od tych piszących dla dorosłych. Główną domeną mojej twórczości jest pisanie dla dzieci, ale od czasu do czasu popełniam teksty dla dorosłych, też zresztą wystawiane. Zawsze oceniane są przez pryzmat pisania dla młodszych widzów, na zasadzie „ta od bajek” napisała coś dla dużych. To trochę denerwujące.
Twoja „Ziuzia” przeleżała trzy lata w szufladzie, została odrzucona przez kilkanaście wydawnictw w Polsce. A w 2013 roku otrzymała nagrodę IBBY jako książka roku. Nie mogę zrozumieć, jak to się stało, że nikt wcześniej nie przechwycił tego tekstu.
Teraz już się temu nie dziwię. Ktoś mi powiedział, że aby tekst został w ogóle zauważony, powinnam doręczyć go osobiście, z układem tanecznym, żonglując i recytując fragmenty, bo tyle tego do wydawnictw przychodzi. A ja wysyłałam tekst na adresy sekretariatów znalezione na stronach internetowych. Odkąd jestem dramaturgiem w teatrze, też dostaję dziesiątki scenariuszy i nie wszystkie udaje mi się przeczytać na czas. Wiem tylko, że rynek wydawniczy jest trudniejszy niż ten teatralny i trzeba mieć wiele szczęścia, by na nim zadebiutować. Po debiucie trzeba go mieć jeszcze więcej.
Masz na swoim koncie sporo nagród. Jak je traktujesz?
To przyjemne uczucie, gdy ktoś docenia to, co robię. Znaczy, że robię to dobrze. Ale nie przeżywam ich specjalnie, nie lubię rywalizacji, bo ona niszczy jakąś prawdę w twórczości. Zresztą teraz są nagrody, za chwilę może ich nie być. Nic nie trwa wiecznie.
Z drugiej strony, odkąd wzięliśmy kredyt mieszkaniowy na trzydzieści lat, nagrody finansowe stały się jakby sympatyczniejsze…
Mam dla Ciebie dobrą wiadomość. Redakcja magazynu „Gaga” nominowała książkę „Ziuzia i coś niezwykłego” do nagrody Serca Gagi.
Bardzo mi miło. Ziuzia to fajna dziewucha.
Z Ziuzią nie da się nudzić ani jej zapomnieć. Ma jedno oko szare, a drugie zielone. Pomysły przychodzą jej z pępka (bo musi on do czegoś służyć). Czaruje, staje się niewidzialna, odgrywa horrory i rozmawia z szafą. Czasem zazdrości starszej siostrze noszenia stanika. Ma przesympatycznych rodziców. To druga część przygód Ziuzi.
Wyd. Tashka