Wokalistka, joginka, wegetarianka… Natalia Przybysz z każdej dziedziny życia czerpie energię do bycia dobrą mamą. Kolejnego dziecka nie planuje, bo uważa, że rodzinna ekipa jest już ogarnięta. I każdy z odpowiednim przydziałem miłości.
Ile z dziecka ma w sobie Natalia Przybysz?
Myślę, że już trochę dorosłam i nie jestem aż tak problematyczna. Chociaż bywa, że borykam się z dorosłymi niedorosłymi, więc jest we mnie nieco rozgoryczonego bachora. Uprawiam też taki zawód, że dziecięca energia towarzyszy mi nieustannie. Muzyka jest trochę zabawą. Bawię się za pieniądze, dlatego pewnie ciągle to dziecko jest we mnie. To jest akurat fajne.
Rozpieszczasz swoje dzieci?
Tak, ale staram się to jakoś rozegrać. Nie jestem z dziećmi codziennie, nie mogę nacieszyć się nimi w czasie różnych zdarzeń, ale nie nadrabiam czasu prezentami. Niespodzianki otrzymują z okazji urodzin, Dnia Dziecka i wizyty u lekarza, no i oczywiście na święta.
Zabawki… Dzieci mają teraz ich stosy. Sprzątasz w pokoju swoich maluchów?
Średnio. Mamy taką strefę pustki dla dorosłych – duży pokój. Jest ascetyczny, do cna pozbawiony zbędnych elementów. Podobnie jest w sypialni. Z kolei pokój moich dzieci jest totalnym messem, staram się go nie porządkować, chyba że mnie o to poproszą.
Zazwyczaj same sprzątają, ale polega to na wrzucaniu wszystkiego do pudeł, bez porządkowania. W ogóle nie wywalam też rzeczy niewiadomego pochodzenia, tj. opakowań po czymś, kamyczków, patyczków itp. Zdarzyło się ze dwa razy, że córeczka była smutna, bo przyłapała mnie na wyrzucaniu jej „skarbów”, a to były ważne elementy do budowy jej pieska (śmiech). Potem musiałam przepraszać i naprawdę źle się z tym czułam. Wyrzuciłam coś, co było dla niej ważne.
Nadmiar zabawek oraz słodyczy to zmora współczesnych dzieci. Jak sobie radzisz z ograniczaniem słodkości?
Moje dzieci jedzą słodycze bardzo rzadko i raczej nie w domu, bo u nas po prostu ich nie ma. Czasami jest jakaś wypasiona czekoladka, ale to są wyjątkowe wręcz sytuacje. Jemy za to suszone owoce i orzechy. Kiedy chcą coś słodkiego, dostają rodzynki. Mamy nianię wegankę, która nauczyła dzieciaki jeść liście i pić smoothies, na przykład ze szpinakiem.
Dzieci wiedzą, że dinozaury były i mięso-, i roślinożerne, podobnie jak ludzie, więc moja córka chętnie propaguje te idee w przedszkolu. Raz słyszałam, jak opowiadała dzieciom o farmach przemysłowych, a gdy na jej oczach mój gitarzysta zjadł kurczaka, obraziła się na niego. Wyjaśniłam jej, że nie wszyscy są i muszą być wegetarianami.
Jesteś mamą pełną parą?
Można tak powiedzieć. Po pracy relaksuję się wspólnie z dziećmi. Czasami gotujemy razem, oglądamy „Przystanek Alaska”, bo to wspaniały serial, w którym każdy bohater jest bezpieczny dla dzieci. Kiedy Aniela i Jeremi zaczynają się nudzić, po prostu siedzą obok mnie i się bawią.
Zauważyłam, że im więcej dzieciaki się olewa, by odpocząć, tym bardziej one nas męczą, chcąc przyciągnąć naszą uwagę. Kiedy się z nimi pobawisz, poturlasz, to czerpiesz od nich pozytywną energię. Samo głaskanie je relaksuje. W domu nie uciekam od dzieci, one są moją frajdą.
Czy Aniela i Jeremi lubią śpiewać?
Bardzo. Moja córka jest starsza i wykazuje większe zdolności, więcej ma swoich piosenek. Cieszy mnie też, że syn zaczął wymyślać własne utwory – to mi się wydaje genialne!
Czy dzieci zdają sobie sprawę z tego, że mama jest artystką i na czym polega jej praca?
Tak, ponieważ czasami zabieram je na próby, rzadziej na koncerty. W niektórych sytuacjach córka nie tylko mi towarzyszy, ale też śpiewa. Teraz razem z Anielą i chórem Chorea z Łodzi nagrywamy kołysanki „Lulabajki”. Kiedy wychodzimy z domu, mówi do Jeremiego: „Muszę jechać, taką mam pracę”. Po wyjściu z kina potrafi od razu zaśpiewać całą melodię z filmu! Ma dużo lepszą pamięć niż ja. Ostatnio śpiewa piosenkę z „Sekretów morza”. Czasem chwali się taksówkarzowi, że jestem gwiazdą, i robi mi obciach (śmiech).
Jaki najpiękniejszy komplement usłyszałaś od dzieci?
Kiedyś usypiałam syna i mówiłam mu, że jest moim skarbem, a on się okazał takim zwykłym trzyletnim facetem, bo po prostu zapytał, czy wiem, jak się gasi światło, po czym mlasnął, zamknął oczy i momentalnie zasnął. Innym razem coś mu tłumaczyłam, a on nie mógł się z tym pogodzić. I wtedy powiedział: „Nie kocham cię”, po czym odwrócił się na pięcie i poszedł. Wrócił po minucie, twierdząc, że jednak mnie kocha. Tak to jest z jego komplementami (śmiech).
Czy łatwo było Ci podjąć decyzję o drugim dziecku?
Bardzo. Po prostu wpadka. Moja siostra do mnie zadzwoniła i powiedziała, że jest w ciąży. I ja wtedy sprawdziłam, i się okazało, że też jestem w ciąży. Termin był ten sam! Ale siostra urodziła miesiąc wcześniej. Niesamowita historia, synchronizacja kosmosu.
A kiedy byłaś w drugiej ciąży, zastanawiałaś się, czy serce pomieści miłość do kolejnego dziecka?
Hmm… Wtedy w to wątpiłam. Natomiast teraz wydaje mi się, że gdybym miała trzecie dziecko – czego nie planuję – to nie umiem sobie wyobrazić, aby nowy „obcy” miał zawłaszczyć całą naszą atencję, gdy tutaj jest ekipa już ogarnięta, z właściwym przydziałem miłości. Kiedy byłam w ciąży z Jeremim, ciocia zapowiedziała mi, że nie będę mogła uwierzyć, w jak naturalny sposób pokocham syna.
Dobrze znosiłaś ciążę?
W pierwszej byłam większym „kozakiem”. Miałam więcej czasu, ćwiczyłam jogę. W drugiej miałam bardzo dużo pracy, gorzej się czułam, byłam bardziej zmęczona, zdecydowanie mniej wyluzowana.
Co joga daje kobiecie w ciąży?
Ćwicząc jogę, ciągle obcujesz z bólem – nie bólem, zastanawiasz się nad tym, wchodzisz w głąb siebie. W jodze ważne są oddychanie i granica bólu, która z sesji na sesję przesuwa się dalej i dalej. Joga na pewno uczy dystansowania się od bólu, pozwala nawiązać inną relację z naszymi doświadczeniami. Życie ogólnie boli, dlatego bardzo wsłuchuję się w siebie. Dzięki jodze jestem „hardkorem”, ból fizyczny nie jest dla mnie czymś niezwykłym.
Powiedziałaś, że życie boli. Co w codzienności boli Cię najbardziej?
Najbardziej bolą strata, przemijanie i nieporozumienia emocjonalne między ludźmi. Nie potrafimy sobie powiedzieć, co czujemy, blokujemy emocje, a to później przekłada się na schorzenia. Jako ludzie jesteśmy tak kruchymi kawałkami mięsa, a nasze warstwy emocjonalne są takie trudne… Podobno dopiero po trzydziestce godzimy się z tym, że czas jest nieubłagany, a potem już trzeba przygotować się na śmierć. Jestem młoda, chociaż nie tak bardzo, skoro przychodzą do mnie muzycy i mówią, że w młodości jarali się Sistars.
Był kryzys po urodzeniu pierwszego dziecka?
Chyba nie miałam kryzysu. Byłam wtedy skoncentrowana na jodze. Miałam taki luźniejszy moment w pracy. Pogodziłam się z tym, że mało gram, i bardzo wkręciłam się w rodzicielstwo.
Partner Cię wspierał?
Bardzo. Jest superojcem i świetnie dogaduje się z dziećmi. Wyjeżdżając na koncerty, czuję totalny spokój. Gdy wracam do domu, wiem, że będzie mi tam dobrze, że jest ciepło i przyjemnie. Wtedy zauważam też, jak szybko dzieci się zmieniają, rosną. Oboje – i ja, i mój partner – mieliśmy w dzieciństwie niedobór rodziców, więc teraz chcemy spędzać z dziećmi jak najwięcej czasu.
Jaki wpływ na Twoje macierzyństwo miała Twoja mama?
Była wielką inspiracją, wychowywała mnie bardzo świadomie. Wydaje mi się, że to, co wtedy z nami robiła, dziś zostałoby określone jako nowatorskie. Zabierała nas do swoich prac. Dzięki mamie (jest plastykiem i wokalistką – red.) byłyśmy w różnych ciekawych sytuacjach. Jeździłyśmy z nią na próby do teatrów. Na spektaklu „Metro” byłyśmy ze 30 razy, przesiąkłyśmy atmosferą, piosenkami, które stały się częścią naszej świadomości.
Dzięki mamie jako 12-latka wystąpiłam przed Jeremim Przyborą, dlatego mój syn ma na imię Jeremi. Innym razem robiła nam plenery. Padało hasło: „Idziemy w trawę i malujemy”. Ja leżałam w koszuli nocnej i byłam prawie „aktem”, a moja siostra Paulina i mama mnie rysowały.
Mama była też instruktorką tai-chi i zabierała nas na obozy zen. Wstawałyśmy o czwartej nad ranem i uczyłyśmy się oddychać, medytować. Dzięki temu nauczyłyśmy się cierpliwości i wiemy, jak się wyciszać. Swoje dzieci też zabieram na różne wydarzenia. Ostatnio córka była ze mną na próbie w teatrze Ateneum, gdzie przygotowywałam się do koncertu z okazji festiwalu w Opolu. Aniela tarzała się po podłodze, słuchała, ogólnie miała świetną zabawę.
Poza tym mama organizowała nam różne zajęcia: robiła home schooling, jeden z jej znajomych uczył nas fizyki. Moja mama ma ciężką astmę i żyła w przeświadczeniu, że umrze, dlatego jak najszybciej musi przekazać nam całą wiedzę. Te wszystkie doświadczenia pomogły mi wejść w rolę matki, a kiedy karmiłam dzieci, łatwiej godziłam wszystko ze zmęczeniem. Czułam, że moje ciało służyło dziecku.
Niektóre kobiety uważają, że karmienie piersią jest obrzydliwe. Tobie sprawiało przyjemność?
Tak, chociaż fizycznie to było bardzo ciekawe wrażenie. Fajnie było mieć mleko i duże piersi, one były ważne.
A Twój ojciec? Jaką mieliście relację?
Dopiero teraz zaczynam świadomie na to patrzeć. Tata był przez nas trochę zdominowany – w domu były trzy kobiety. Czasami żartowałyśmy: „Masz cycki? Nie? To wyjdź”. To w pewnym sensie opisuje naszą relację z ojcem. Mama jest lawą – osobą bardzo wylewną, a tata – stoikiem. Ostatnio mądrze mi w czymś doradził i byłam mu bardzo wdzięczna. Wcześniej nasza relacja była „turystyczna”, bo organizował nam wyjazdy, spędzał z nami czas, grając na gitarze. Muszę przyznać, że to dzięki niemu znam około 300 standardów jazzowych. Tata nie jest osobą, która uzewnętrznia uczucia, taki typ Japończyka: niewiele mówi i ma ograniczoną mimikę. Myślę, że mogę mieć to po nim (śmiech). Nigdy nie byłam córeczką tatusia.
Powiedział Ci kiedyś, że Cię kocha?
Myślę, że za mało razy. Nawet nie pamiętam.
A Ty mówisz swoim dzieciom, że je kochasz?
Tak, ale musiałam się tego nauczyć. W domu nie było wylewności pod tym względem. Sama jeśli to mówiłam, to też niemal na wydechu. Rodzina mojego partnera jest bardzo ekspresyjna i emocjonalna. Potrafią się pokłócić, a godzinę później pogodzić. On też taki jest, niemalże egzaltowany. Musiałam nauczyć się z nim żyć i przyswoić jego sposób mówienia o uczuciach. To on nauczył mnie mówić „kocham cię”.
Wyobrażasz sobie, co byś teraz robiła, gdybyś nie była mamą?
Nie wiem. Mam wrażenie, że nie byłoby ze mną dobrze. A może nie, bo przecież są osoby, które nie mają dzieci,
a mimo to są fajnymi ludźmi. Może wyprowadziłabym się stąd? Dzieci dały mi pewnego rodzaju poczucie tożsamości z krajem – nie tyle z flagą, ile z moją zagrodą. Są elementem uziemiającym dorosłych, budują przestrzeń domu. Ja z natury jestem lekkoduchem.
Ale zapuściłaś korzenie?
Tak. Poza tym dzieci rozwijają nas duchowo, pozwalają nam konfrontować się z własnymi doświadczeniami z dzieciństwa, przeżywać pewne rzeczy raz jeszcze, to jest zdrowe i czasami niełatwe.
Czego chcesz dla dzieci?
Najbardziej chciałabym, żeby były zdrowe. Potem, żeby miały nas w jakiejś dostatecznej ilości, by zawsze mogły na sobie polegać jako rodzeństwo, żeby im się dobrze żyło – ale tego nie da się zdefiniować szybko. Żeby były szczęśliwymi ludźmi. Po prostu.