W kopalni w Złotym Stoku jest kolekcja tablic informacyjno-zakazowo-nakazowych. Ozdoba zbiorów to słynne „Rolniku! Myj jaja przed skupem!”. Zastanawiam się nad zamówieniem tablicy – motta dla mojego biura podróży o treści: „Rodzicu! Daj dziecku szansę! Pozwól mu dorastać!”.
Kiedyś od najmłodszych lat byliśmy wysyłani na obozy, kolonie, do dziadków… Z pewnością każdy z nas do dziś pamięta tę straszną pierwszą noc bez rodziców. Ciemność podpełzającą do łóżka dziwacznymi, groźnymi kształtami, obcy zapach, dezorientację.
A potem przebudzenie i zobaczenie tego wszystkiego w zupełnie innym świetle, gdy niepokojące nocne kształty okazywały się wprost wymarzonym terenem do przygód. Możemy ku nim ruszać, bo serce przecież mamy nieustraszone po tym, jak pokonaliśmy nocne strzygi, dotrwaliśmy do rana, nic nas nie zjadło!
Hurra! Ależ jesteśmy dzielni i wspaniali. Druga noc jest już przespana spokojnie, pełna snów o Indianach i piratach. O tych wszystkich bohaterach, którymi byliśmy wczoraj, i tych, którymi jeszcze będziemy jutro. My – nie jakieś tam dzidzie, tylko dzielni wojownicy!
Odwagę można ćwiczyć. I jest to ćwiczenie przynoszące mnóstwo satysfakcji. A rodzice mogą w tym pomagać lub przeszkadzać. Dziś, w dobie komórek, głównie przeszkadzają.
Już na zebraniu przed wycieczką mama Wojtka (9 lat) jest pełna złych przeczuć. Bo on jeszcze nigdy nie nocował bez niej poza domem, bo on nic nie je poza domem i – ogólnie – nie dojrzał jeszcze do wycieczki. Proszę mamę Wojtka tylko o jedno: żeby mu nie dawała komórki. Na próżno.
Wojtek już w autokarze poczuł się źle. Wstępne przesłuchanie ujawniło następujące fakty: nie, nie zjadł śniadania; tak, zjadł całą paczkę żelków, które dostał od mamy na drogę. Przesadzamy Wojtka do przodu, zachęcamy, by zjadł kanapkę. Odmawia. Idziemy piec pierniki, oglądamy seans w planetarium, jemy obiad, zwiedzamy. Wszyscy dobrze się bawią. W plecaku Wojtka non stop dzwoni komórka. Mama dopytuje, czy wszystko w porządku. Dzieciak co chwilę wyrywany jest z tu i teraz, co rozbija go emocjonalnie. Dojeżdżamy na nocleg. Tym razem dzwoni komórka wychowawczyni. – Co tam się dzieje? Wojtek dzwoni do mnie i płacze, że jest głodny…
– Ona też jest bliska płaczu. Biorę słuchawkę i dowiaduję się, że nie zjadł obiadu. Już mam odpowiedzieć, że w takim razie zapewne zje ze smakiem kolację, ale gryzę się w język. Grzecznie pytam, czego mama oczekuje.
– Bo Wojtek je tylko serek waniliowy i parówki – łka do telefonu. – A ma w plecaku serek waniliowy lub parówki? – zadaję idiotyczne pytanie. Nie, nie ma. Podjeżdżamy autokarem na parking przed supermarketem. 50 dzieci czeka, a ja biegnę po parówki dla Wojtka. Uzbrojona w wymarzony przysmak zaczynam z nim rozmowę. Ale on nie chce parówek. W ogóle nic nie chce, „chce do maamyyy…”.
– No dobra, chłopie – mówię – rozumiem, w czym problem. Boisz się tej nocy. – Taaakk – potwierdza. Sukces! Wróg nazwany jest o połowę mniej groźny od nienazwanego.
Zaczynamy luźną pogawędkę o tym, czego się ludzie boją. Ustalamy, że owszem, może być trudno, ale Wojtek da radę, zwłaszcza że będzie w jednej sali z kolegami i panią. Możemy też zostawić światełko na noc. Wojtek zaczyna się niecierpliwić, bo my tu gadu-gadu, a tam się podchody zaczynają… I wtedy odzywa się komórka. Dzwoni mama, żeby zapytać, czy synkowi bez niej nie jest smutno i czy się nie boi tej nocy…
Ktoś tu nie dojrzał do wycieczki. I nie chodzi wcale o Wojtka.