O nowej pedagogice i ścieżkach edukacyjnych oraz o głębokiej potrzebie wyjścia z systemowego labiryntu Z Beatą Staniszewską, założycielką Akademii Dobrej Edukacji w Warszawie, rozmawia Agnieszka Szpila.
Gaga: Opowiedz na początek, jaka była Twoja szkoła podstawowa.
Beata Staniszewska: Taka jak większości z nas, czyli okropna (śmiech). To było totalne marnotrawstwo czasu – grupa rówieśników, którzy skupiali się na tym, jak być dla siebie jak najbardziej niemiłymi, jakieś „paczki” dziewczyn, które się nawzajem nie znosiły, pani od polskiego, która biła nas po głowie dziennikiem, gdy czegoś nie rozumieliśmy, i pani od muzyki rzucająca w nas kredą, gdy fałszowaliśmy. Krótko mówiąc, jakaś makabra. Do tego zajęcia z chemii i fizyki, które się prawie nigdy nie odbywały, bo pani od tych przedmiotów cały czas wychodziła na zaplecze. Do dziś się zastanawiam, co było na tym zapleczu. Zapewne coś bardziej ciekawego od nas, czyli uczniów…
Czy w całej tej chorej „organizacji” zdarzył się choć jeden dobry nauczyciel?
Tak, pani od matematyki.
Co takiego w niej było, co robiła, że tak ją postrzegaliście?
Ona jedna z nami rozmawiała. W dodatku o wszystkim. Gdy było nam dobrze, śmialiśmy się razem, gdy było źle, przyglądaliśmy się temu wspólnie. I to były najlepsze lekcje na świecie.
Czy można zatem powiedzieć, że Twoja Pani od matematyki z podstawówki stała się jakby modelem nauczyciela zatrudnianego w Akademii Dobrej Edukacji?
Tak, w pewnym sensie…
Wróćmy do tego, co definiuje według Ciebie dobrego nauczyciela, wychowawcę, czyli do umiejętności słuchania, którą posiadała Twoja pani od matematyki. Czy w Akademii Dobrej Edukacji słuchacie swych uczniów także wtedy, gdy mówią Wam rzeczy niemiłe?
Oczywiście! Nie tylko niemiłe, czasem również bezczelne (śmiech). Choć te rzadko, bo bezczelność rodzi się tam, gdzie są ramy, poza które nie można wychodzić. Z tego rodzą się bunt, frustracja, często także agresja. Natomiast jeśli nauczyciel mówi do ciebie: „Jak skończysz zadanie, będziesz mógł się pobawić w to, co zechcesz”, wówczas brakuje powodu do buntu. My po prostu staramy się nie stwarzać sytuacji konfliktowych, na które sami byliśmy często wystawiani jako dzieci w szkołach, domach, tak w ogóle. Nie doprowadzamy dziecka do takiej granicy.
W takim razie gdzie owe granice stawiacie? W jakich obszarach?
Na pewno nie organizacyjno-strukturowych. Bardziej w sferze wartości, zwłaszcza w przestrzeni wartości emocjonalnych. Uczymy dzieci, jak ważna jest wolność, ale pokazujemy zarazem, że moja wolność nie może ingerować w wolność drugiego człowieka.
Tu ustanawiamy ową granicę – w naszej szkole dzieci mogą żyć zanurzone w wolności do momentu, w którym ich wolność nie zagraża wolności oraz poszanowaniu godności i prawa do własności drugiego człowieka – kolegi czy koleżanki, ale i nauczyciela.
Najważniejszy jest dla nas szacunek dla każdej istoty ludzkiej. Zatem wolność – tak, ale w takich granicach, by nie ingerowała w wolność drugiego człowieka.
Czy Twoim zdaniem to Was wyróżnia? Sądzisz, że stawiacie granice w inny sposób niż w tradycyjnych szkołach?
Pewnie! Nie ma u nas klasycznych lekcji 45-minutowych oddzielonych od siebie 15-minutową przerwą, nie ma dzwonków pomiędzy lekcjami. Uczeń kiedy wykona zadanie, może poprosić o kolejne (to zdarza się dość często!), wyjść z klasy, pobiegać w sali sportowej albo położyć się i odpocząć, posłuchać muzyki, porozmawiać lub po prostu pobyć z kimś, kto też już skończył. A jeśli skończy je cała klasa, wtedy wszyscy mogą wyjść na spacer albo zrobić razem coś, na co będą mieli ochotę.
Pod tym względem ustanawiane przez nas granice nie wynikają ze struktury organizacyjnej i nie są próbą narzucenia jakiejś koncepcji procesu nauczania, a oscylują bardziej wokół potrzeb emocjonalnych.
Najprościej objaśnić to na przykładzie: jeśli bardzo podoba mi się zabawka, którą akurat bawi się Zosia, nie mogę podejść do Zosi i jej ją wyrwać, tylko muszę spróbować dogadać się, wymienić ją na inną zabawkę lub poczekać, aż Zosia skończy się nią bawić.