Pewna singielka z Warszawy poznała singla w swoim wieku. Już na pierwszej randce zakomunikował jej, że ma 9-letniego synka. Już po drugiej randce singielka nabrała przekonania, że ojciec i syn mają świetny kontakt. Po randce numer trzy oznajmiła, że jej ten synek nie przeszkadzałby. Chyba jest gotowa na coś więcej. Oczywiście, względem ojca, bo synek – póki co – pozostaje niewiadomą, choć ona ma do niego przychylny stosunek.
Ponad to każdy ma prawo do miłości. I do szczęścia. I jeśli dwoje, wolnych ludzi zapała do siebie uczuciem, to co w tym złego? Nic. Rzecz jasna. Psioczyć na miłość to tak, jakby psioczyć na Pana Boga.
Więc związek rozkwita. I fajnie. Niech ludzie się kochają. I jeszcze on jej imponuje, ponieważ raz na dwa tygodnie spotyka się z synem i poświęca mu miesiąc wakacji.
Kurcze, jakim fajnym jest ojcem! Deszcz nie deszcz, jedzie po małego, aby zabrać go na weekend u taty. U taty mały ma swój drugi komplet kolorowanek, zeszytów, klocków, samochodzików, drugie biurko, pościel i talerzyk. Taki domek numer dwa, żeby było sprawiedliwie. Gdy mały jest u taty, i jest jeszcze jego „druga pani” (generalnie miła), tata stara się, aby tych dwoje raczej nie wchodziło sobie w drogę. Bo i po co? Mały ma przecież matkę. A matka, wiadomo, jest tylko jedna. Więc pani przeważnie siedzi cały dzień w sypialni taty i czyta książki oraz gazety (jest mądra), a tata (który ma przecież fajny kontakt z synem) poświęca mu sto procent swojego czasu ( łał!), tylko wieczorem woli iść spać do pani, choć mały wolałby spać z tatą.
Kiedy spotykam weekendowych ojców i oni zapewniają, że mają świetne kontakty z dziećmi, to mnie zalewa krew i smutek.
Bo czy można mieć dobry kontakt z kimś, z kim nie dzieli się życia? Prawdziwego, codziennego, takiego, które mija chwila za chwilą, i w którym dzieje się milion różnych rzeczy, nie tylko w weekend raz na dwa tygodnie.
Pewnie, że można tacie opowiedzieć: że w poniedziałek ciężko było wstawać, a w drodze ze szkoły mama wsiadła w zły autobus i wyjechali za miasto, że we wtorek była babcia i nie wiadomo czemu płakała. Że w środę rano bolał brzuch, ale pani wychowawczyni zaprowadziła do szkolnej pielęgniarki. Że w czwartek po południu strzeliło się gola do podwórkowej bramki, a jak mama zrobiła racuchy, to się potem wkurzyła, bo synek i koledzy wpędzlowali wszystkie. A w piątek wieczorem poszła do sąsiadki i jak wróciła to powiedziała, że jest na rauszu. Położyła się do łóżka w ciuchach!
W zwykłym, szarym życiu tyle się dzieje, że gdyby mały chciał, aby tata był na bieżąco i ogarniał co u niego – musiałby mu opowiadać ze dwa dni, a co wtedy ze wspólnym i na sto pro przeżywaniem czasu?
Są ojcowie, którzy żyły wypruwają, aby pobyć z własnymi dziećmi. Również w przepisane przez sądy weekendy i miesiąc wakacji. Z różnych powodów jest im to utrudniane. I biada ludziom, którzy przykładają do tego rękę. Gdy jednak słyszę o młodym i wolnym niczym leśna ptaszyna ojcu kilkulatka, obtrąbiającym wszem i wobec, że jest zajebistym tatą i ma świetny kontakt z dzieckiem choć widzi się z nim raz na dwa tygodnie – to mnie to jakoś mierzi i śmierdzi. I rzekłabym: ogarnijcie wy się chłopy kochane! Wasi synowie potrzebują ojców, a nie lowelasów w trampkach do sobotniej parady i z partnerką inną co dwa lata.