Odeta Moro-Figurska w niczym nie przypomina mamy celebrytki, która wygłasza peany na swój temat. Nie lukruje, nie uwodzi, jest do bólu prawdziwa. Pracuje, sprząta, zamraża rosół na czarną godzinę, jeździ na motorze i uczy dziecko matematyki. Potrafi jak nikt radzić sobie w kryzysowych sytuacjach. Ma nadzieję, że nauczy tego swoją córkę Sonię.
MO: Podobało mi się, jak powiedziałaś w jednym z wywiadów, że trzeba mieć niezłe jaja, by wziąć ślub.
OMF: Myślałam o własnych doświadczeniach, bo pamiętaj, że miałam zaledwie 24 lata, kiedy poznałam Michała. A już po pierwszej nocy postanowiliśmy założyć rodzinę, mieć dziecko, spędzić razem życie.
MO: Tak byłaś zakochana?
OMF: Tak, i on też. Oboje pamiętamy to tak samo metafizycznie: pojawiła się biel i rozstąpił się tłum w jednym z warszawskich klubów, ha, ha, ha! To było jak skok na główkę do basenu bez wody. Obcy facet, a tu zaraz ślub i dziecko. Dziś jestem poważnie po trzydziestce i takiej rewolty nie wykonałabym tak szybko.
MO: Nie związałabyś się z Michałem?
OMF: Związałabym się jak najbardziej, może tylko nie na tak wariackich papierach. Planowanie pierwszych kroków wspólnego życia wydaje się ciekawe, chociaż jak patrzę na młodych ludzi dwa lata planujących ślub, to wieje nudą [uśmiech]. Byłam i jestem bardzo spontaniczna. Życie i sytuacje biorę takimi, jakimi są, codzienność wyciskam jak cytrynę. Lubię mieć szybki efekt.
MO: I w waszym związku był efekt już.
OMF: Dokładnie. Już pierwszego wieczoru przedyskutowaliśmy temat rodziny i dzieci. Wiedzieliśmy, że chcemy ze sobą być, mieć rodzinę, trójkę dzieci.
I to, co zdarzyło się potem, było tego konsekwencją. A że szybko? Tacy jesteśmy. Oboje.
MO: Czasami ludzie, którzy tak szybko się wiążą i w których życiu od razu pojawia się dziecko, narzekają potem, że nie mieli wystarczająco czasu dla siebie. Czegoś im zabrakło, potem próbują to nadrobić.
OMF: Serce się zakochało, a reszta musiała tańczyć tak, jak ono biło. Sprawy przyziemne były nieistotne. Nie interesowały nas problemy mieszkaniowe – przypomnę: Michał mieszkał w Krakowie, ja w Warszawie. Każdy z nas intensywnie pracował. Nie mieliśmy czasu na zakup łóżeczka, śpiochów, pozytywek itp. Wiedzieliśmy jednak, że czeka nas coś wielkiego, cudownego [uśmiech].
MO: Ale nie żałowałaś tego, że jak ludzie się zakochują, to powinni się razem bawić, jeździć, zwiedzać, szaleć, a ty z tym brzuchem w pociągu na linii Kraków–Warszawa?
OMF:Dodaj: wymiotująca w jednej trzeciej drogi, zabijająca zapach PKP pomarańczami. Nie, nie żałowałam. Uważałam i uważam, że ciąża to nie choroba. Do końca byłam aktywna. Pracowałam, podróżowałam, na majówkę pojechaliśmy na kilka dni nad jezioro, łowiliśmy ryby – opanowałam specjalny chwyt wędkarski, wędkę opierając o gigantyczny brzuch – paliliśmy ogniska do nocy, spędzaliśmy miło czas z bliskimi nam ludźmi. Nie wiem, jak bardziej można być razem. A potem pojawiła się Sonia.