Cielesność kryje się za szafą w naszej sypialni. Nie ma konkretnego kształtu, mimo że z definicji i dla zwykłej przyzwoitości powinna przecież mieć. Odsuwamy nawet meble, by sprawdzić, jak to z tą cielesnością jest, ale nic konkretnego tam nie widać. Świecę latarką pod półkami, licząc na to, że może przycupnęła gdzieś nisko przy podłodze, ale znów nic. Trochę kurzu i kilka zeschniętych much. Mimo to Ludwik upiera się, że coś tam jednak jest i że to coś hałasuje i straszy go, gdy wieczorem maszeruje na siku przed spaniem.
Ewa – jego mama – próbowała go przekonywać, że nic tam nie ma i że niezależnie od mroku panującego w przedpokoju, który potęgują jeszcze krwistoczerwone ściany naszej sypialni, nie ma się czego obawiać. Ludwik twierdzi, że to coś bezkształtne, ale hałaśliwe jest tak sprytnie zwinne, że przywiera do tylnej ściany szafy, i dlatego nie może udowodnić nam istnienia tajemniczego sprawcy wieczornych hałasów.
W końcu to Ewa dochodzi do wniosku, że być może nie jest roztropnie zostawiać wieczorem otwartych drzwi do sypialni, że dzieci ze swojego pokoju mogą słyszeć jakieś nieprzyzwoite odgłosy. Tłumaczyłoby to w jakiś sposób zmianę ich swobodnego dotąd podejścia do cielesności.
Poszukiwaniom sprawców tajemniczych odgłosów za szafą towarzyszą zupełnie nowe rytuały: oto śmiały wcześniej pięciolatek nagle zaczyna wstydliwie zasłaniać dzwonka podczas kąpieli, a jego siostra Tola, pewna siebie pierwszoklasistka, która z wyższością osoby wtłoczonej już w tryby formalnej edukacji obserwuje Ludwikowe poszukiwania, sama dokonuje prawdziwych akrobacji, by dwoma rękami jednocześnie ochronić swoją intymność, włączając w to biust, istniejący przecież jedynie w wyobraźni siedmiolatki.
Zaczynamy zamykać drzwi do ich i do naszej sypialni. Jednocześnie wkurza świadomość, że mój syn tropi dowody seksualnej aktywności rodziców w przykurzonych zakamarkach sypialni! Zaczyna kiełkować mi myśl o tym, by popytać biegłych w psychoterapeutycznych sesjach par rodzicielskich lub wyzwolonych matek, jak to jest z tą cielesnością.
Na szczęście Tola okazuje się nieoceniona i pewnego dnia, gdy rozmawiamy o urodzinowych przyjemnościach, mówi coś, co wiele wyjaśnia i ratuje całą sytuację: – Tato, chciałabym chodzić teraz boso po łące w takiej lekkiej sukience na cieniutkich ramiączkach. A więc to o to chodzi!
To nie wstyd wywołany naszym zbyt swobodnym prowadzeniem się zwraca niezdrową uwagę dzieci na sprawy cielesności. One po prostu dziczeją odcięte przez nieludzką o tej porze roku (jest środek zimy) pogodę od kontaktu z własnym ciałem. Okutane na co dzień w rajtuzy, mrozoodporne kombinezony, czapki, szaliki, swetry i wielowarstwowe kombinacje bielizny, zaczynają uznawać, że to jest stan normalny.
Zwaliłem więc całą winę na mróz. A ten zaatakował nas na pohybel wizjonerom wieszczącym globalne gotowanie ludzkości w tropikalnym upale. – Al Gore, ty oszuście, oddawaj Nobla! – chciało się wrzeszczeć, ale mróz ścinał powietrze w krtani. Podobnie jak świadomość, że do czasu gdy łąki pokryją się zieloną trawą i przyjdzie czas na wytęsknione przez Tolę sukienki, trzeba będzie się jeszcze sporo przemęczyć.
Wiecie przecież dobrze, że wiosna nie załatwia sprawy, że jest szarobura i deszczowa, upstrzona wyłaniającymi się spod topniejącego śniegu psimi kupami. Al Gore wystawił nas do wiatru, i to lodowatego. Zamiast więc stawiać czoła rodzicielskim wyzwaniom, penetrować kursy kreatywnego rozwoju dzieci i brać udział w mistyczno-psychologicznych konwentyklach, wzięliśmy dupy w troki i zwialiśmy gdzie pieprz rośnie, a cielesność jest wszechobecna.
Wsadziliśmy głowy w piasek. Dosłownie. W piasek plaż nad Zatoką Gwinejską, na dawnym Wybrzeżu Niewolniczym, gdzie pot ścieka po plecach tak, że właściciel zakładu fryzjerskiego o malowniczej nazwie Krew Jezusa leci ręczną maszynką po glacy wszystkich, i to równo: wioskowe dzieciaki i nastoletnie piękności, które dumnie noszą na głowach wielkie aluminiowe miednice ze świeżymi rybami lub bulwami kasawy. Tu nie ma mowy o kombinezonach, szalikach i naburmuszonych minach pasażerów w metrze.
Jesteśmy jedną ludzką kupą, razem z nagimi dzieciakami pełzamy w zgodnym stadzie z jagniętami, kozami i kogutami o jaskraworóżowych piórach. Od czasu do czasu świat ludzi oddziela się od świata zwierząt: baby o rozłożystych biodrach przychodzą pogawędzić w cieniu mangowców, a ich mężowie częstują świeżym, pieniącym się jeszcze palmowym winem.
Dzieci wskakują razem do ciepłego oceanu, prowadząc Tolę i Ludwika za ręce z determinacją, która na początku nieco męczy ich słowiańsko melancholijne i nordycko chłodne poczucie więzi z innymi ludźmi.
Potem jednak przyzwyczajamy się, że nigdzie nie jesteśmy sami. Że ze ścian tanich jadłodajni patrzą na nas wymalowane jaskrawymi kolorami przaśne obrazki przedstawiające dupiaste i cycate czarnoskóre kobiety z sutkami jak gwoździe, którym towarzyszą lokalni Mandingo w monstrualnie wybrzuszonych kąpielówkach. Nie ma się przecież przed kim zasłaniać, zwłaszcza że w nocy jest tak gorąco, że wygłupianie się z bielizną do spania i tak nie ma sensu.
Dla porządku można by przeszukać zakamarki naszego domostwa w poszukiwaniu owych zwinnych stworów wydających dziwne dźwięki, które tak intrygowały Ludwika. Tyle że chata, ulepiona z czerwonej gliny, jest doskonale okrągła, pozbawiona kątów. Zresztą żadnych dźwięków i tak nie słychać. Za oknem huczy niemiłosiernie Atlantyk, skutecznie zagłuszając wstydliwe jeszcze niedawno odgłosy cielesności.